Marek z Jolą od lat wyjeżdżali pod koniec wakacji na zasłużony urlop. Najczęściej pod koniec sierpnia, kiedy większość wracała już do domu. Najczęściej było to południe Europy.
- Nigdy nie siedzieliśmy w jednym miejscu dłużej niż dwa dni – mówi Marek. - Codziennie szukaliśmy wieczorem innego miejsca w internecie. Często były fajne promocje. Zdarzały się apartamenty przecenione z 80 do 30 euro. Dzięki temu więcej zwiedzaliśmy.
Ich znajomi zazwyczaj jeździli na zorganizowane wyjazdy. Miało to ten atut, że wszystko mieli przygotowane. Nie musieli się martwić ani o noclegi, ani o posiłki.
- Te nasze wyjazdy miały ten plus, że docieraliśmy w takie miejsca, gdzie w ogóle nie było wycieczek ani turystów – podkreśla Marek. - Nie nocowaliśmy w hotelach, tylko wynajmowaliśmy apartamenty lub pokoje. Często były to zwykłe mieszkania w bloku czy kamienicy. Dzięki temu bardziej poznawaliśmy zwyczaje i codzienne życie mieszkańców. Czasami były to sympatyczne pogaduchy na klatce schodowej czy na parkingu. Z niektórymi nawet spędziliśmy wieczór przy niejednej butelce wina czy piwa.
W ubiegłym roku znajomi Marka i Joli postanowili się do nich przyłączyć
- To było na jakiejś imprezie, kiedy pokazywaliśmy im nasze zdjęcia z Albanii i Czarnogóry. Bardzo im się to spodobało. Stwierdzili, że może też spróbowaliby czegoś innego. Ustaliliśmy, że zwiedzimy południe Włoch. Wydawało się nam, że to dobry pomysł. Znaliśmy się od wielu lat. Często się odwiedzaliśmy. Chodziliśmy do siebie na imieniny, urodziny.
Pojechali dwoma samochodami. Leszek z Martą przekonywali, że tak będzie zawsze bezpieczniej. Gdyby – odpukać – coś się stało z samochodem, to zawsze będzie drugie auto. Pierwszy nocleg zaplanowali na Węgrzech. Jola wcześniej znalazła mały pensjonat przy samej granicy z Austrią. Kolejny nocleg planowali w okolicach Wenecji.
- Leszek z Martą byli spięci od samego początku – mówi Marek. - Przeżywali ten wyjazd. Do tej pory sami jeździli najwyżej nad nasze morze, dwa razy byli też na Słowacji. To był ich pierwszy tak długi wyjazd samochodem
Wieczorem, przy zimnym piwie i dobrej kolacji w pobliskiej knajpie, humory im się poprawiły.
Był to jednak jeden z nielicznych, sympatycznie spędzonych chwil na wspólnym wyjeździe.
- Pierwszy, drobny konflikt mieliśmy już podczas pierwszego noclegu we Włoszech. Jola wcześniej uprzedzała przed wyjazdem, że łatwiej jest znaleźć nocleg dla dwóch osób, aniżeli dla czterech.
I tak było. W okolicach Wenecji nie było nic przyzwoitego.
- Nie szukaliśmy żadnych luksusów, ale też przyjemnie jest wieczorem usiąść w schludnym i czystym pokoju – najlepiej z tarasem. Nic takiego nie było. W końcu Jola trafiła na przyzwoity apartament – ale prawie 100 kilometrów za Wenecją – tłumaczy Marek. - Stwierdziliśmy, że Wenecję zobaczymy w drodze powrotnej. Robiło się już późno, bo po drodze jeszcze zwiedzaliśmy jakieś muzeum. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, gdzie mieliśmy nocować, Marta stwierdziła, że na takim odludziu to ona nie będzie spać. I siedziała dłuższy czas w samochodzie z naburmuszoną miną. Omal nie płakała.
Rzeczywiście, domek był położony za małym miasteczkiem z dala od ludzi.
- Z Jolą byliśmy przyzwyczajeni do różnych warunków i ten domek, a właściwie jego położenie nie było czymś nadzwyczajnym. Był wprawdzie spartańsko urządzony, ale miał wszystko, co potrzeba. Czystą łazienkę, pokoje, werandę, oświetloną działkę i potoczek w pobliżu.
Leszkowi udało się jakoś przekonać żonę, że o godz. 21 to już ciężko będzie znaleźć inny nocleg
W końcu się przełamała. Ale musiała „strzelić focha”. Zjadła jakąś kanapkę i nie chciała z nimi posiedzieć na werandzie. Poszła zaraz do pokoju spać.
- Nigdy nie widziałem Marty obrażonej – mówi Marek. - Zazwyczaj była bezkonfliktowa, wesoła i zaradna. Tu jednak pokazała inną twarz.
Podobne sytuacje zdarzyły się jeszcze kilka razy.
- Najgorsze jest to, że to nam pozostawili szukanie noclegów, bo sami nigdy tego nie robili – tłumaczy Marek. - Kiedy za którymś razem znów byli niezadowoleni, bo w apartamencie nie było Wi-fi, to Jola już nie wytrzymała. Dała im laptopa i powiedziała, żeby teraz sami szukali noclegi.
Jakoś przy piwie wreszcie sytuacja na tyle się poprawiła, że nawet Marta zaczęła się uśmiechać
- To nie był jednak koniec nieporozumień – mówi Marek. - Obydwoje dobrze zarabiali. Na pewno lepiej od nas. Marta pracował na kierowniczym stanowisku w banku, a Leszek był informatykiem.
Na wyjeździe zauważyliśmy z żoną, że obydwoje są strasznymi skąpiradłami. Byliśmy w szoku. Od tej strony ich nie znaliśmy.
Już pierwszego dnia doszło do krępującej – tylko dla Marka, jak się okazało – sytuacji
- Robiliśmy wspólne zakupy na wieczór. To było jeszcze w Czechach. Kupiliśmy piwa, jakieś wina dla dziewczyn, przekąski, chipsy. Kolację mieliśmy zjeść w knajpie na rynku. Zapłaciłem kartą. Wziąłem paragon. Sądziłem, że potem się z nimi rozliczę. Po kolacji (każdy płacił za siebie) ani Leszek, ani Marta nie wspomnieli nawet o tych zakupach. To nie była jakaś wielka kwota, ale nie poczuwałem się do roli fundatora. W końcu machnąłem ręką. Nie umiem upominać się o swoje.
Podobna sytuacja powtórzyła się jedna we Włoszech. Też podczas zakupów. Chcieliśmy wieczorem zrobić grilla, ale mieliśmy za mało brykietu. Podjechaliśmy do sklepu. Wszedłem tam tylko z Leszkiem.
- Może piwo od razu kupmy? - rzucił.
- Wzięliśmy piwa, brykiet, podpałkę i coś tam jeszcze. Wyszło coś około 30 euro. Podchodzimy do kasy, ale widzę że mój kolega nie kwapi się z płaceniem.
- Zapłacisz, bo dałem kartę Marcie? Potem ci oddam – powiedział.
Zapłaciłem. Na grillu słowem o tym nie wspomniał. - mówi Marek. - Od tej pory byłem już pewny, że tu nie chodziło o kiepską pamięć Marka. Nie lubił wydawać pieniędzy, ani też oddawać.
Przy kolejnych zakupach Marek zachował się podobnie jak Leszek. Tym razem to on stwierdził przy kasie, że zostawił portfel. Zapłaciła Marta. To były też jakieś drobne zakupy. Nie więcej jak 30-40 euro.
- Leszek nie miał potem takich skrupułów jak ja - mówi Marek. - Przy kolacji, na tarasie upomniał się o ten ostatni rachunek, który zapłaciła jego żona. Odparłem, że w takim razie jesteśmy kwita, bo ja kupowałem wtedy piwo i brykiet.
- No tak, rzeczywiście, zapomniałem – powiedział. Akurat...
Marek już nie chciał mu wypomnieć tych wszystkich sytuacji, kiedy to oni zawsze płacili za parkingi
- Jak byliśmy już gdzieś na miejscu, to na zwiedzanie jechaliśmy jednym samochodem. Oni mieli volvo, kombi. My małego citroena. To Marta kiedyś powiedział, że naszym będzie na pewno łatwiej parkować i tak było. Jeździliśmy naszym. To nie były zazwyczaj jakieś duże odległości, nie chodzi mi o koszty benzyny, ale za każdym razem to my z Jolą płaciliśmy za parkowanie. A to w sumie nie są takie małe kwoty. Czasami nie było nas pół dnia. Kilka razy pytałem Martę albo Leszka, czy mają może jakieś drobne na opłatę parkingową. Nigdy się nie wychylili z płaceniem.
Pierwsza zbuntowała się Jola. Za którymś razem stwierdziła, że powinniśmy robić zakupy osobno, bo każdy co innego lubi jeść czy pić
- I to był wreszcie zdrowy układ – mówi Marek. - Wieczorami siadaliśmy do kolacji; zazwyczaj gdzieś na tarasie czy werandzie, albo szliśmy na plażę, kiedy już nie było ludzi. Każdy wyjmował co miał do jedzenia, oczywiście także alkohol. Naprawdę nie jesteśmy z Jolą ludźmi chytrymi, ale po tych wszystkich „rozliczeniach” z Leszkiem, to szlag nas trafiał, kiedy na tej kolacjach, obydwoje bez żadnej krępacji sięgali po nasze butelki z piwem, winem czy nalewali sobie whisky. Swoje trzymali z boku. Nigdy nie sądziłem, że będę kiedyś zwracać na to uwagę; z pewnością byliśmy z żoną nieco przewrażliwieni na tym punkcie, ale z tym sknerstwem to już przesadzali. Kiedyś zresztą przyłapałem Leszka, jak wypija moje piwo z lodówki. Nigdy nie kupował piwa, mówił, że woli whisky. A wtedy w worku na śmieci zauważyłem, że to z lodówki nie było pierwsze. Nawet nie było mu głupio.
- Jakoś mi twoje piwo przysmakowało – usłyszałem.
Na końcu języka już miałem powiedzieć, że może pójść na dół do sklepu. Butelka Birra Moretti była w promocji po 1,70 euro. Stać go było.
Tego wyjazdu nie będą mile wspominać z jeszcze jednego powodu
- Nie wiem, po co jechali z nami do Włoch, skoro nic ich nie interesowało – mówi Marek. - Wiecznie narzekali. Głównie na pogodę. Że za gorąco. Jak dwa razy padało, to z kolei, że te Włochy są przereklamowane, bo ciągle leje. Nic im nie pasowało. My z Jolą byliśmy przyzwyczajeni, że całym dniami gdzieś chodziliśmy, zwiedzaliśmy, wypożyczaliśmy rowery, żeby poznać okolicę. Po to się jedzie, żeby coś przecież zobaczyć. Z nimi nie dało się nic zorganizować. Jak była do zobaczenia zabytkowa wioska na wzgórzu, to nie chcieli iść, bo za wysoko. Jak chcieliśmy iść na odbywający się akurat w miasteczku festyn, to że za dużo ludzi. I tak prawie cały wyjazd. Nie chcieliśmy się kłócić, unikaliśmy sporów, ulegaliśmy im w wielu sytuacjach, ale w końcu raz i drugi Jola się zaparła i spędziliśmy oddzielnie czas. I to były najpiękniejsze dni naszego pobytu.
Wracali obrażeni. W przeddzień wyjazdu Marta wypiła nieco za dużo
- Zaczęło się od tego, że Marta zaczęła narzekać, że Włochy są drogie, trzeba co krok płacić za autostrady, a gałka lodów za 3 euro to złodziejstwo – mówi Marek. - W końcu stwierdziła, że wyjazd był bez sensu, wolą jeździć jednak na wycieczki, a poza tym, to na urlop to się jeździ wypoczywać, a nie ciągle gdzieś łazić. Było nam przykro. Nie dosyć, że pokazaliśmy im wiele miejsc, gdzie sami by nigdy nie dotarli, staraliśmy się, żeby fajnie spędzić ten czas, to teraz okazało się, że nic im się nie podobało. Od słowa do słowa padło kilka ostrzejszych słów i wszyscy poszliśmy wcześniej spać.
Od tego wyjazdu nie spotkali się ani razu. Kilka dni po przyjeździe zadzwonił Leszek. Pytał, czy przypadkiem nie spakowali jego okularów, które kupił sobie w Pizie. Takie u handlarza ulicznego. Kosztowały 3 euro...