Był skazany na sukces. To dzięki rodzicom. Jeszcze w czasach PRL-u mieli prywatny biznes - dwa stoiska na targu z ciuchami, a potem wytwórnię plastikowych artykułów AGD. Żyła złota w tamtych czasach. Wszystko się sprzedawało na pniu. Po śmierci rodziców Arek odziedziczył spory majątek.
- Ojciec miał zawsze głowę do interesów - mówi 55-latek. - Zmarł na zawał. Mama dwa miesiące po nim. W porę wycofał się z biznesu, zanim towary z Dalekiego Wschodu zalały rynek. Zdążył sprzedać maszyny, urządzenia, ciężarówki. Wszystko zainwestował w ziemie i kupił dwa mieszkania.
Arek był jedynakiem. Od dziecka pomagał rodzicom w firmie. Znał się na tym. Koledzy jeszcze w szkole zazdrościli mu ciuchów z Peweksu, jako pierwszy miał magnetowid, wysokiej klasy radio, wzmacniacz, nie mówiąc o tym, że po maturze dostał od ojca dwuletniego volkswagena golfa. Szczyt marzeń wówczas. Studia skończył z wyróżnieniem i od razu zajął się biznesem.
- Najpierw handlowałem elektroniką, którą sprowadzałem z Tajwanu - mówi. - To był okres, kiedy na jednym transporcie miałem kilkukrotny zysk. Komputery, plotery, magnetowidy, radioodtwarzacze - na to był ogromny popyt. I wszystko, co zarobiłem inwestowałem w działki. Niektórzy się w głowę pukali, po co mi tyle ziemi. A ja swoje wiedziałem.
Po latach okazało się, że miał nosa. Ceny nieruchomości poszybowały. Zarobił na nich krocie
- Wtedy zająłem się deweloperką - mówi. - Miałem swoje działki, na nich stawiałem domy i sprzedawałem.
Kilka lat temu zmienił branżę. Zainwestował w zabytkową kamienicę w centrum miasta. Kilka milionów złotych. Była w fatalnym stanie. Wymagała dużego remontu. Udało mu się jednak. Na dole otworzył dużą restaurację, był tam też pub, a na górze pokoje hotelowe. Wszystko z górnej półki. I materiały, i wyposażenie. Było drogo, ale elegancko. Nie każdego było jednak stać, żeby przyjść tu na kolację za kilkaset złotych. Ale w dobrym tonie było pokazanie się w jego lokalu. Arek nastawił się zresztą na bogatą klientelę.
Rodziny nigdy nie założył. Dwa razy się sparzył i to go skutecznie zniechęciło do trwałego związku. Na brak znajomych jednak nie narzekał
- To było bardzo bogate środowisko - mówi. - Tak to jest, jak staje się na świeczniku. Ja tam byłem i to przez wiele lat. Poznałem mnóstwo wpływowych ludzi. Z różnych sfer - i polityków, i lekarzy, naukowców, oczywiście także biznesmenów. Z wieloma jeździliśmy na wycieczki, spotykaliśmy się na imprezach, odwiedzaliśmy się. Wiele razy, jak trzeba było coś załatwić, to wystarczył jeden telefon.
Z Bogdanem i Ewą był najbliżej. On - znany i ceniony chirurg, Ewa z kolei miała swoją kancelarię prawną. Poznali się wiele lat temu u wspólnych znajomych. Od razu przypadli sobie do gustu. Kiedyś przy alkoholu, Arek przyznał w żartach, że gdyby się mieli kiedyś rozwieść, to żeby Ewa o nim pamiętała.
- Nie mieliśmy przed sobą tajemnic- wyjaśnia Arek. - Czasami się spieraliśmy, ale dobrze się czuliśmy w swoim towarzystwie. Bogdan z Ewą byli jednak zmanierowani. Czasami mnie raziło, jak lekceważąco wyrażali się o swoich mniej zamożnych sąsiadach czy jak zwracali się do chociażby kelnera czy obsługi hotelowej. Byliśmy kilka razy na urlopie w Turcji czy Egipcie i za każdym razem miałem wrażenie, że przeginają z tym swoim ego. Ale poza tym, zawsze się dobrze bawiliśmy.
Takie też były imprezy w większym gronie. "Na bogato" - z cateringiem, dobrymi, markowymi trunkami, raz nawet z pokazem sztucznych ogni
Za każdym razem u kogoś innego lub w wynajętym lokalu.
- Z czasem pojawiał się ktoś nowy, znajomy znajomych, ktoś ubywał z tego grona - dodaje Arek. - I prawie każda dyskusja to były pieniądze, kariera, plotki o tym, kto kogo i z kim zdradza.
Kiedy wybuchła pandemia, Arkowi oberwało się najbardziej. To jego branża poniosła największe straty. Lokal opustoszał, hotel był zamknięty, a koszty utrzymania były ogromne. Zatrudniał kilkadziesiąt osób. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej, a Arek z przerażeniem patrzył jak topnieją jego oszczędności. Gaz, prąd - jak zobaczył rachunki za media, to nogi się pod nim ugięły.
- Dopóki miałem jeszcze płynność finansową, to jakoś dawałem radę - mówi. Z czasem jednak była to już równia pochyła. Każdy kolejny miesiąc pogarszał tylko sytuację.
Wieść o jego problemach finansowych szybko dotarła do przyjaciół. Pandemia dała się wszystkim we znaki. Ci, którzy byli gdzieś na etatach nie odczuli jej skutków finansowych. Bardziej towarzyskich. Nie spotykali się jak kiedyś, nie było imprez.
Kiedy jednak koronawirus odpuścił, odżyło też życie towarzyskie. Ale już bez Arka
- Przestali mnie zapraszać - mówi nasz bohater. - Chyba wypadłem z obiegu przez te moje kłopoty finansowe.
Ale nie to było dla niego najbardziej bolesne. Zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. I tu najbardziej zabolało go zachowanie Bogdana. Kiedy zgłosił się na SOR, bo arytmia serca dała mu się nad ranem we znaki, to zadzwonił do niego na oddział. Zszedł po kilku godzinach, żeby mu tylko powiedzieć, że się nim tu dobrze zajmą.
- Nie chodziło mi o to, żeby mi coś załatwiał bez kolejki, ale sądziłem, że jako przyjaciel zainteresuje się mną, porozmawia - mówi Arek. - On przyznał z rozbrajającą miną, że po prostu zapomniał o mnie. Mógł chociaż udawać, że miał pilny zabieg albo nagły przypadek. To nie było fajne.
Okazało się na szczęście, że jego kłopoty z sercem nie były groźne. Nerwy. Lekarz kazał mu dużo odpoczywać, nie denerwować się, relaksować.
Od tego czasu kontakty z Bogdanem, Ewą i wieloma innymi znajomymi "ze sfer" urwały się, albo ograniczyły się do zdawkowego "cieszę się, że cie widzę, zdzwonimy się"
Arek powoli wychodzi z tarapatów. Część kamienicy sprzedał. Nie ma już restauracji, pubu. Zostawił jedynie sobie hotel. I nie chce już prowadzić innego biznesu.
- To jest do ogarnięcia - mówi. - Nie chcę już większych biznesów.
Ma też nowych znajomych. Najwięcej czasu spędza teraz z sąsiadami, z którymi po tylu latach znalazł wspólny język.
- Mieliśmy do tej pory zwykłe, sąsiedzkie relacje - mówi. - Nigdy jakoś dłużej nie rozmawialiśmy, a pewnego dnia na działce sąsiadka podała mi przed płot własnoręcznie zrobione ciasto. Bez żadnego powodu. I tak zaczęliśmy rozmawiać. To wspaniali ludzie. Ona pracuje jako bibliotekarka, on jest kierowcą busa. Przy nich się wypoczywa. Są po prostu naturalni, szczerzy do bólu i bezinteresowni. Jak coś trzeba pomóc, to zawsze mogę na nich liczyć. To nie tak, jak Bogdan, któremu nie chciało się do mnie zejść wtedy w szpitalu. Bardzo się wtedy zawiodłem na tej przyjaźni.
- Przyjaźń jest szczególnym przypadkiem relacji między ludźmi, które charakteryzuje wyjątkowa zażyłość - wyjaśnia Marek Kasperski, psycholog z Lublina. - O tym, żeby kogoś nazwać swoim przyjacielem, nie wystarczą jednak wspólne imprezy, na których obie strony dobrze się ze sobą czują, kiedy super się bawią. To za mało. Mówi się, że trzeba zjeść z kimś beczkę soli, że go nazwać swoim przyjacielem. Coś w tym jest. Przyjaźń jest pięknym i niezwykle budującym uczuciem, kiedy mamy świadomość, że z tą druga osobą jest nam po drodze, chcemy z nią być i mamy poczucie, że jesteśmy dla tej osoby kimś niezwykle ważnym, istotnym. W przypadku pana Arka to nie była przyjaźń. Błędnie to zinterpretował. To była zwykła znajomość ograniczona do poziomu - nazwijmy to - sympatycznej zabawy i rozrywki. Bez żadnych zobowiązań, wysiłku którejkolwiek ze stron. Taką relację można bez żadnego problemu nawiązać. Gorzej, jak pojawiają się schody, tak jak w tym przypadku. Pan Arek oczekiwał wsparcia, którego nie otrzymał. Ale czego się spodziewał? To była luźna, powierzchowna relacja dająca powierzchowną przyjemność. Dla jego przyjaciela-lekarza, bo tak go nazywał, był jednym z wielu fajnych znajomych, kolegów i tyle. Nie czuł się w obowiązku wychodzić poza jakieś ustalone ramy ich relacji. To dobrze, że znalazł nowych znajomych, ale też nazywa ich przyjaciółmi. Może jednak warto przyjrzeć się i tej relacji i dać sobie szansę i czas na ta przysłowiową beczkę soli.