- To po tych Zaduszkach chyba się tak rozkleiłem – zaczyna. - Od śmierci taty, a to było już prawie 20 lat temu, ani razu nie płakałem. Dopiero w ubiegłym tygodniu, kiedy odwiedziłem jego grób, znów poleciały mi łzy po policzkach. Zupełnie bezwiednie. Nigdy tak długo nie stałem nad jego grobem jak teraz. Nigdy też aż tak długo z nim nie rozmawiałem. Do tego tak szczerze aż do bólu. Poczułem potem ogromną ulgę. Tak jakbym, zrzucił jakiś ciężar.
Mama zmarła wcześniej. Są razem pochowani w jednej mogile.
- Rodzice nie mieli ze mną lekko – mówi Marek. - Mama była nauczycielką, tata pracował w urzędzie miasta. Był od dróg. Pamiętam, że jako dzieciak byłem dumny, jak pokazywałem moim kolegom, kiedy w Lublinie powstała jakaś nowa droga, a wiedziałem, że mój tata brał przy tym udział. Było się czym pochwalić.
Gorzej było odwrotnie. Rodzice nie mieli zbyt wielu powodów, żeby pochwalić się synem. Starszy, Maciej był zupełnie inny. Poukładany, zawsze grzeczny, uprzejmy. Nie to co Marek.
- Brat był o wiele spokojniejszy ode mnie – wyjasnia. - Od kiedy pamiętam, to zawsze ślęczał nad książkami, bardzo dobrze się uczył, brał udział w olimpiadach, ciągle go wszyscy chwalili. Był wzorowym uczniem, najlepsze świadectwa miał. O mnie mówili, że jestem zdolny, ale leń. Dodawali też, że patentowany. Zawsze byłem bardzo ruchliwym dzieciakiem, wszędzie mnie było pełno, nauczyciele się skarżyli, że nie potrafię na lekcji usiedzieć w jednym miejscu. Tak rzeczywiście było. Co rusz wzywali ojca do szkoły. Co tu dużo gadać, pociechy to ze mnie nie mieli. Wiele razy tata musiał świecić za mnie oczami, jak znowu coś narozrabiałem.
Nie pamięta, żeby ojciec go kiedykolwiek uderzył. A miał ku temu powody. Chociażby jak na Dzień Kobiet, kiedy ukradł dla mamy kwiaty z działki sąsiadki.
- Do dzisiaj pamiętam, że tata był wtedy po prostu smutny – pisz Marek. - Jak zamknę oczy, to widzę to. Nie krzyczał, ani razu nie podniósł głosu. Powiedział tylko, że strasznie się na mnie zawiódł. Że też kiedyś będą ojcem i wtedy zobaczę jak to jest. I dodał, że po latach, jak będę już dorosły, to mogę to samo odczuć, jak będę miał swoje dzieci. Może dzień, dwa przejmowałem się tym, co powiedział. Przez jakiś czas byłem grzeczny, odrabiałem lekcje, starałem się w domu pomagać, ale za jakiś czas znowu coś narozrabiałem.
Mama wstydziła się chyba chodzić na Marka wywiadówki. Nie chciała słuchać, jak znowu coś „nawywijał”. Nie miała do niego cierpliwości.
- Mam nie jeden raz chwyciła za ścierkę i przylała mi – wspomina. - Szybko wybuchała i szybko jej przechodziło. Ale w poważniejszych sprawach wolała, żeby to ojciec mnie przywoływał do porządku. A z tym bywało różnie.
W technikum nie zdał w drugiej klasie. Trudno, żeby go przepuścili do następnej klasy, kiedy miał najwięcej nieobecności w szkole. Były i wagary, i zaczął się alkohol. Na osiedlu miał kilku starszych kolegów, którzy mu bardzo imponowali.
- Chciałem być jak najszybciej dorosły – wspomina. - Ci koledzy byli. Chciałem być jak oni. Po co szkoła, nauka? Wino, alkohol, impreza – to było coś. Nie przejmowałem się rodzicami. „Przecież cię z domu nie wyrzucą” – to były rady kolegów. Jak mi w domu robili „kazanie”, to robiłem skruszoną minę, ale to po mnie spływało jak woda po kaczce. Pamiętam, że nawet kiedyś mój starszy brat próbował ze mną o tym rozmawiać. Był wtedy już na studiach. Wyśmiałem go. Powiedziałem mu, że w życie nie będą taki jak on. Grzeczniutki jak aniołek.
Pewnego dnia przekroczył granicę. Ojciec odebrał go z komisariatu. Za picie alkoholu w miejscu publicznym. Do tego naubliżał milicjantom. W drodze do domu ojciec nie odezwał się do niego ani słowem. Kiedy wsiedli do windy, wydawało mu się, że ojciec ociera łzę.
Szkołę skończył tylko dlatego, że wstawiła się za nim wychowawczyni. Znała Marka mamę. Ale nie dlatego. Nic po znajomości. Dała mu szansę. Wyprosiła u nauczycieli, żeby Marek nadrobił zaległości. Wierzyła w niego.
- Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że zmusiłem się wtedy do nauki – przyznaje. - Być może przestraszyłem się wojska. Wtedy jak ktoś nie szedł na studia, to musiał się liczyć z tym, że pójdzie w kamasze. Udawałem chojraka, ale chyba się tego wojska jednak trochę przestraszyłem. W ciągu tygodnia nadrobiłem te zaległości i udało m się z tego rozpędu zdać też maturę. Nawet całkiem nieźle mi poszło.
Dostał się też na studia. Zdał za pierwszym razem. Chociaż na egzamin szedł bez większego przekonania.
- Historia zawsze mnie interesowała – wspomina. - „Trylogię” znałem prawie na pamięć, czytałem wszystkie książki historyczne jakie mi wpadły w ręce. To była moja pasja. Do egzaminu zbytnio się nie przygotowywałem, ale akurat pytania mi tak podpasowały, że ci w komisji byli zdumieni moją wiedzą. Zdumieni byli też rodzice, kiedy się dowiedzieli, że się dostałem. Chyba tak do końca nie wierzyli, że mi się uda. Za bardzo ich w życiu do tej pory zawodziłem w wielu sprawach.
Mama zmarła kiedy był na trzecim roku studiów. Serce. Już wcześniej chorowała. Tata przeżył ją o siedem lat. On z kolei zmarł na nowotwór. Od diagnozy do śmierci minęło zeledwie cztery miesiące.
- Po studiach wyjechałem z Lublina – pisze Marek. - Założyłem rodzinę. Po latach wróciłem w rodzinne strony. Mam dwóch synów.
Starszy jest na trzecim roku prawa, młodszy jeszcze w liceum. I właśnie z tym młodszym mam od dłuższego czasu problem.
Patryk zupełnie nie słucha się ani Beaty, ani jego. Nie wie, jak ma do niego dotrzeć. Czasami wydaje mu się, że widzi siebie, jak był nastolatkiem.
- Zdolny, ale leń – mówi. - Tak jak o mnie mówili. Z tą różnicą, że Patryk nie włóczy się jak ja, kiedy byłem w jego wieku, nie ma podejrzanych kolegów, ale jest na etapie ciągłego buntu. Nic mu się też nie chce. Ani do nauki, ani do sportu, kompletnie żadnych zainteresowań. Owszem, chodzi do szkoły, nie wagaruje, nauczyciele nie skarżą się na jego zachowanie, ale nie ma w nim zupełnie życia. Tak, jakby mu na niczym nie zależało. Byliśmy nawet z nim u psychologa. Nie stwierdził nic niepokojącego. Zganił to na okres dorastania. Że to kiedys przejdzie.
Nie tak dawno wyczuł od syna alkohol. Wściekł się. Po raz pierwszy w życiu miał ochotę mu przyłożyć. Zwłaszcza, kiedy zobaczył w jego oczach zupełną obojętność. Zero reakcji na jego słowa.
- Po nim to spływało jak woda po kaczce – mówi. - A ja byłem zupełnie bezsilny. I to było w tym najgorsze. Świadomość, że nic nie jestem w stanie zrobić. Co z tego, że mu tłukę do głowy, że jego jedynym obowiązkiem jest uczyć się i nic więcej na razie z mamą od niego nie wymagamy. To nie działa. Tak jakbym mówił do ściany. Myślałem, że mnie szlag trafi.
Wtedy, kiedy prawił mu reprymendę z tym alkoholem, dotarło do niego, jak musiał się czuć jego ojciec, kiedy był w podobnej sytuacji.
- Przypomniałem sobie scenę, kiedy pewnego wieczoru wróciłem po kilku piwach do domu – mówi. - Miałem może szesnaście lat. Upiłem się wtedy, stałem w przedpokoju, kiwałem się na boki, a ojciec usiłował mi coś tłumaczyć. Do mnie to kompletnie nie docierało. Chciałem jedynie, żeby przestał już tyle gadać. I po latach mój syn pewie tego samego chciał – żeby ojciec przestał wreszcie tyle gadać.
Takich rozmów z synem miał już wiele. Właściwie monologów. Patryk jest na nie „odporny”. Czasami Markowi wydaje się, że wreszcie dotarł do niego, do jego rozsądku. Zwłaszcza, kiedy ten kiwa ze zrozumieniem głową, przeprasza, obiecuje poprawę. A za kilka dni znowu to samo. Tak jak przed Zaduszkami.
- Obiecał, że przed południem posprząta w garażu – mówi Marek. - Mamy mieć remont łazienki i akurat tego dnia mieli nam przywieźć terakotę i kabinę prysznicową. Chciałem to na razie przechować właśnie w garażu, bo ekipa ma być dopiero za tydzień. Tak się z Patrykiem umówiłem, że rano zrobi porządek w garażu, żeby można było do środka wjechać wózkiem widłowym z dwoma paletami.
Okazało się, że syn zaspał, a komórkę miał wyłączoną. Cały towar został przed garażem. Na chodniku.
- Kiedy zadzwonił kierowca, że przed garażem nikogo nie ma, to myślałem że mnie coś zaraz trafi – mówi Marek. - A ten sobie spokojnie spał. I co z tego? Wydarłem się na niego, ale zero reakcji. Tak jakby grochem o ścianę. Czasami mam wrażenie, jakby on tak specjalnie mnie prowokował swoim zachowaniem. Najgorsze jest to, że nie mam kompletnie pomysłu, jak mogę nim wstrząsnąć, żeby jakoś się ogarnął. Wiem, że jest zdolny, stać go na wiele, a on ani do przodu, ani do tyłu. Tak, jakby mu na niczym nie zależało.
W Zaduszki poszli całą rodziną na cmentarz. Na grobie rodziców Marka zapalili znicze, odmówili modlitwę. Potem kilka kolejnych grobów i do domu.
- Nie potrafię się skupić w takim dniu nad grobem, kiedy wokół jest pełno ludzi - przyznaje Marek. - Nie ma u mnie wtedy jakiejś zadumy, refleksji. Nie czuję tej atmosfery, zwłszca jak widzę stoiska z jedzeniem przed cmentarzem.
Kilka dni temu poszedł jeszcze raz na cmentarz. Sam, po pracy. Nie było prawie ludzi. Było zimno, nieprzyjemnie.
- Coś mnie tego dnia ciągnęło na ten cmentarz – mówi. - Nie będę kłamać, że często tu przychodzę. Najwyżej jak jest rocznica śmierci, imieniny czy Dzień Matki albo Ojca. Ale też nie zawsze.
Kiedy teraz jednak spojrzał na nagrobne zdjęcie ojca, to dopiero teraz docenił w pełni te wszystkie jego „kazania”, kiedy zalazł mu za skórę.
- Najpierw się rozkleiłem – przyznaje. - Zrozumiałem, co wtedy on czuł, kiedy usiłował mi coś przekazać, a ja byłem jak zimny głaz. Obojętny i nieczuły na nic. Dopiero teraz dociera do mnie, jakie to jest straszne uczucie. Nie ma nic gorszego jak właśnie taka bezsilność. I się popłakałem z żalu. Jak odchodziłem, to powiedziałem na pożegnanie: „Tatuś, przepraszam, że wtedy w tej windzie płakałaś przeze mnie”. Bo jestem teraz pewny, że to były wtedy łzy.