Pan Andrzej z Tychów ma niezłą, górniczą emeryturę, jeździ drogim samochodem, ale za żadne skarby nie che się rozstać ze swoim starym, zniszczonym portfelem, którego używa już od kilkunastu lat.
- Już nawet dzieci zaoferowały się, że mi sprawią nowy na imieniny – śmieje się 63-latek. - A ja nie wyobrażam sobie innego. Jest już tak zniszczony, że zakładam na niego gumkę, żeby się nie rozleciał.
Żona pana Andrzeja wstydzi się często w sklepie, kiedy jej mąż wyjmuje przy kasie swój portfelik, zdejmuje z niego gumkę i szuka karty płatniczej.
- Kiedyś powiedziała, że mi go schowa – mówi. - Już nawet kiedyś w sklepie oglądałem drugi, nowy, ale ten mi jakoś wyjątkowo pasuje. Może to głupie, ale żal mi się będzie z nim rozstać. Ale w końcu kiedyś się rozleci; nie będzie wtedy wyjścia i kupię sobie nowy.
Marek Krawczyk z Lublina nie wyobraża sobie z kolei życia bez ulubionego ekspresu do kawy.
- Wiele lat piłem tylko kawę rozpuszczalną – mówi. - Kiedyś jednak spróbowałem kawę z ekspresu u znajomych i jakoś mi wyjątkowo zasmakowała.
Od trzech lat nie pije żadnej innej kawy, niż tej z ekspresu.
- Kupiłem go od znajomego – mówi. - Remontował kuchnię i mu nie pasował do nowego wystroju. A u mnie znalazł swoje miejsce.
Każdy dzień zaczyna właśnie od „ekspresowej” kawy. Żadna inna mu nie smakuje.
- Kiedyś się ekspres popsuł, coś się zatkało i przeciekał – mówi. - Mam na szczęście znajomego, który serwisuje takie urządzenia. Wybłagałem go, żeby w miarę szybko go zreperował. Przez dwa dni byłem jednak bez ekspresu. Dopiero wtedy odczułem, jak bardzo się do niego przyzwyczaiłem.
Najpierw spróbował starej, poczciwej kawy rozpuszczalnej – takiej samej, którą pił od lat. Kiedyś ulubionej.
- Nie wiem, jak mogłem coś takiego pić przez tyle czasu - przyznaje. - Zupełnie mi nie smakowała. Podobnie jak po turecku.
Kiedy dowiedział się w nocy, że ekspres jest gotowy do odbioru, od razu wsiadł w samochód, żeby go odebrać. A było to już po godz. 23. Poranek jednak zapowiadał się wspaniale – z ulubioną kawą z ekspresu…
Robot kuchenny – to z kolei urządzenie, bez którego Maja Walicka z Lublina nie wyobraża sobie dzisiaj pracy w kuchni. Co ciekawe, długo broniła się przed jego zakupem.
- Siostra tak mi go zachwalała latami, że w końcu się jej posłuchałam – przyznaje. - Bardzo długo uważałam, że to zwykły, przereklamowany gadżet. Do tego bardzo drogi. Ale jak już go zaczęłam używać, to po kilku dniach plułam sobie w brodę, że go wcześniej nie kupiłam. Dzisiaj każdemu znajomemu go polecam. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni robiłam coś na obiad w tradycyjny sposób. Nawet przetwory w nim robię. Najbardziej jest przydatny, kiedy są święta, jakaś większa impreza. To wtedy w przeddzień włączam go rano i wyłączam wieczorem. Prawie wszystko w nim robię. Nawet mąż docenił jego zalety, bo dotychczas do gotowania miał dwie lewe ręce. A dzisiaj sam chętnie coś w nim upichci – nawet wykorzystuje go do robienia drinków.
Pani Maja wciąż jednak używa w kuchni przedmiotu, który od robotu dzieli technologiczna przepaść. To wyciskarka do cytrusów z czasów PRL-u.
- Moja mama go jeszcze używała – mówi. - Jest poręczna, zatrzymuje pestki i tak się do tej wyciskarki przyzwyczaiłam, że nie myślę o czymś bardziej nowoczesnym.
Mały, z metalu, niepozorny i mocno zużyty otwieracz do butelek - to z kolei kuchenny „artefakt”, bo tak go nazywa pan Marian z Warszawy. Dla niego to też pamiątka rodzinna, z którą nie może się rozstać.
- Używał go jeszcze mój tata – mówi. - Pamiętam, jak otwierało się nim oranżadę w takich małych butelkach.
Ojciec pana Marian nie żyje już od wielu lat, on sam od tego czasu trzy razy zmieniał mieszkanie, ale przy każdej przeprowadzce zabierał otwieracz ze sobą.
- Kiedyś nie mogłem go znaleźć – mówi. - Żona to nawet się ucieszyła, bo już kiedyś zabroniła mi go używać przy gościach. Kupiła drugi. Sądziłem, że ten stary specjalnie schowała przede mną albo wyrzuciła. Ale po kilku dniach znalazł się. Zawsze, kiedy biorę go do ręki, to przypomina mi się ojciec i moje dzieciństwo. Może dlatego jestem do niego tak przywiązany.
Pan Marian ma w szufladzie jeszcze nożyczki chirurgiczne, które w jego rodzinnym domu były od zawsze. Mają z całą pewnością kilkadziesiąt lat. Widać na nich rdzę.
- Mam w domu kilka par różnych nowych nożyczek – mówi. - Ale jak jest coś twardszego do przecięcia, to te są jednak niezastąpione. Nigdy nie były ostrzone, a potrafią przeciąć nawet drut.
Jacek Adamiec z Puław nie potrafi z kolei rozstać się z książkami, które od lat gromadzi w swoim mieszkaniu.
- Wiele z nich to jeszcze książki z dzieciństwa, bajki – mówi. - Mam nawet stare swoje podręczniki szkolne. Wiele z nich są już tak zniszczone, że ledwo się kupy trzymają. Ale je trzymam. Żal mi je wyrzucać. Nie oglądam telewizji, rzadko korzystam z internetu, ale za to namiętnie czytam. Niektóre książki nawet po kilka razy.
Jego ulubionymi książkami są cztery tomy dzieł Marka Hłaski wydane w latach 80. ub. w. Na kiepskim papierze, byle jak klejone. Prawie wszystkie kartki są luźne.
- To pamiątka – mówi. - Wystałem te książki w kolejce. Nie wiem, ile razy je przeczytałem, ale nigdy ich nie wyrzucę, najwyżej oddam do introligatora. Jakoś nigdy nie miałem serca, żeby wyrzucać książki na śmietnik czy odnosić do punktu skupu. Mam przed tym opory.
Zdzisław Zawiślak z Lublina jeszcze kilka lat temu nie sądził, że kartki świąteczne będą powoli przechodzić do lamusa. Co roku wysyłał je najbliższym. I wciąż to robi.
- Dzisiaj już są aplikacje, SMS-y – mówi. - To jednak nie to samo. Młodzi to nawet nie wiedzą, że coś takiego jeszcze jest. Dzisiaj wysyłanie życzeń smartfonem nie wymaga specjalnego wysiłku. Można ściągnąć gotową treść, jakiś atrakcyjny obrazek i rozesłać to do wszystkich. Ja zawsze jednak jadę na pocztę, kupuję pocztówki z życzeniami, wypełniam je w domu i dopiero wtedy wysyłam. I to są życzenia. Mój przyjaciel ostatnio powiedział mi, że jestem jedynym z grona jego znajomych, którzy to jeszcze robią. W tym roku na święta wyślę znów jedenaście pocztówek. Zapłacę za to prawie pięćdziesiąt złotych. SMS-y są za darmo, ale pocztówka z życzeniami to jednak jest co innego.