Tak swoją mamę wspomina Leszek Wójtowicz, pisarz, dziennikarz tygodnika "Kronika Tygodnia":
- Byłem najmłodszym dzieckiem - mówi. - Gdy pojawiłem się na świecie, mama miała 38 lat. Ojciec był o 7 lat starszy. Rodzice po cichu liczyli na córkę, bo mieli już czterech synów, ale ci ostatni, którzy mieli wtedy 20, 13, 11 i 7 lat podobno ucieszyli się z piątego brata. Jak zrobiłem coś złego, to mama albo nakrzyczała, albo nic nie mówiła, choć bywało, że z tym jej nicniemówieniem czułem się czasem gorzej niżby na mnie nakrzyczała. Sprała mnie tylko raz. Wystarczyło, żebym powiedzenie „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” wziął sobie do serca. A było to tak: miałem 5, może 6 lat, gdy ze stryjecznym bratem postanowiliśmy „zrobić napad” na dzieci sąsiadów mieszkających kilka domów dalej. Było ich czworo - chłopak i trzy dziewczyny; byli od nas starsi, bo na pewno chodzili już do szkoły. Gdy maszerowali do niej rano, zagrodziliśmy im drogę, rzucając hasło zapamiętane z jakiegoś westernu: „To napad!” czy też „Pieniądze albo życie!” albo coś jeszcze głupszego. Możliwe, że byliśmy uzbrojeni w jakieś "niebezpieczne" narzędzia typu pistolet z odpustu albo na wodę. Łupów nie dostaliśmy, ale dwóch małych brzdąców porządnie chyba wtedy przestraszyło Bogu ducha winne rodzeństwo. Na tyle, że poszkodowani opowiedzieli o tym, co ich spotkało swojej matce, a ich matka – naszym matkom. Czułem pismo nosem, podjąłem próbę ucieczki, ale dosięgła mnie ręka sprawiedliwości. Mama uderzyła mnie w cztery litery raz, góra dwa razy, a że miała wyrobioną rękę, zabolało. I to mocno. Beczałem, ale wiedziałem za co. To był mój pierwszy i ostatni „napad”. Mama też więcej mnie już nie karciła. Razem z braćmi zawsze powtarzamy, że mieliśmy wspaniałą mamę. Nie ma jej z nami od 2018 r.
Od 25 lat nie żyje już także mama Leszka Zagórskiego z Hrubieszowa. Ale pozostały mu po niej wzruszające wspomnienia
- Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi na myśl, to magiczny zapach z kuchni - wspomina pan Leszek. - Mama uwielbiała gotować. Tak to pamiętam do dzisiaj. Miała kilka swoich dań, których smaku i zapachu nie zapomnę do końca życia. To m.in. uwielbiany przeze mnie szpinak z boczkiem i jajkiem i zawijane zrazy wołowe z ogórkiem w środku. Próbowałem tyle razy odtworzyć te dania, ale to już nie to. Nie ten smak, nie ten zapach. Mama robiła też wspaniałego kurczaka z farszem, który rozpływał się w ustach. Niestety, nigdzie nie znalazłem przepisu na niego. Żałuję, że kiedy żyła, nie zapisałem tego. Ale wtedy gotowanie mnie nie interesowało. Moja mama nie rozpieszczała ani mnie, ani brata. Jak trzeba było, to dała klapsa, nakrzyczała, a kiedy indziej przytuliła. Nawet jak nie było powodu. Największą burę, jaką od niej dostałem, to było właśnie na Dzień Matki. Miałem może 6, 7 lat. chciałem jej zrobić niespodziankę. Z ogródka sąsiadki zerwałem kilka piwonii. Mama była szczęśliwa. Złożyłem jej też oczywiście życzenia. Niestety, sąsiadka się poskarżyła. I czar prysł. Ale mama miała do nas zaufanie. Mądrze nas wychowywała. Zostawiała nam dużo swobody, ale też jak coś zbroiliśmy, to karała. Największą karą był "areszt domowy". Do dzisiaj pamiętam, jakie przeżywałem męki, kiedy chłopaki grali mecz w piłkę pod domem, a ja musiałem siedzieć w pokoju. Miała zresztą do mnie anielską cierpliwość. Brat był o wiele grzeczniejszy. Ja potrafiłem wpaść na nawet najgłupsze pomysły, jak chociażby oblewanie atramentem z okna tych, którzy akurat przechodzili chodnikiem. Wtedy chyba nawet dostałem lanie pasem. Mama była jednak zawsze sprawiedliwa. Bardzo mi jej brakuje.
77-letni Jan Cieślik z niewielkiej wioski spod Zamościem powiesił zdjęcie swojej matki nad łóżkiem. Wisi tam od dnia jej śmierci - od 1987 roku
- Ojciec zmarł dwa lata wcześniej - wspomina pan Jan. - Mamę na zawsze zapamiętałem po jej spracowanych dłoniach. W domu było nas sześcioro. Kilka hektarów ziemi, trzy krowy, świnie, kury. Do tego niewielki sad. I robota od świtu. Pamiętam, że mama do obrządku wstawała latem, jak tylko słońce wschodziło, a zimą to było jeszcze ciemno. Gotowała kartofle świniom, potem robiła śniadanie. Często rano jedliśmy już zupę. Do dzisiaj zresztą nie uznaję obiadu bez zupy. Mama przez cały dzień chodziła w chuście na głowie. Wtedy zresztą większość kobiet tak robiło. Nie miała żadnego wykształcenia, chyba nigdy nie była w większym mieście, kinie czy teatrze. Jej życie toczyło się wokół domu, pracy na polu, w niedzielę do kościoła. Była schorowana. Do lekarza chodziło się wtedy, jak ktoś naprawdę zaniemógł. Miała problemy z kręgosłupem. Do końca życia chodziła zgarbiona. Z roku na rok coraz bardziej. Moja wnuczka, która jest lekarką mówi, że wtedy wystarczyłaby rehabilitacja, żeby normalnie funkcjonować, ale wówczas wiele osób chodziło - zwłaszcza na wsi - tak zgarbionych. Wychowała nas na porządnych ludzi. Nie znosiła kłamstwa, krętactwa. Była prostolinijna i jak jej się coś nie podobało - otwarcie o tym mówiła. Potrafiła też nakrzyczeć na ojca, który się jej słuchał w wielu sprawach. Jak sobie przypomnę jej rady, wskazówki, to wciąż się wzruszam i nie mogę się nadziwić, skąd w niej było tyle życiowej mądrości. Nie czytała przecież książek, gazet, nie oglądała telewizji. Pamiętam, jak wiele lat temu ojciec pokłócił się o przysłowiową miedzę z sąsiadem. Jak Kargul z Pawlakiem. I wtedy mama wkroczyła do akcji. Wzięła butelkę wódki, ojca pod pachę i poszli razem do tego sąsiada. Wrócili pogodzeni, a z sąsiadami żyliśmy już do końca jak z rodziną. Czasami zastanawiam się, czy była szczęśliwa. Chyba nie miała czasu nad tym myśleć. Wtedy ludzie mieli inne potrzeby. Nigdy się nie dowiem, jakie miała marzenia.
Ale zawsze jak jestem na cmentarzu, nad jej grobem, to w myślach dziękuję jej, że mnie dobrze wychowała. Za to jestem jej wdzięczny
Marek Wróbel z Lublina zapamiętał swoją mamę jako osobę, która miewała najbardziej szalone pomysły, a on sam nie mógł za nią czasami nadążyć.
- To była najukochańsza mama na świecie - mówi. - Niestety, zmarła pięć lat temu. Rak. Miała 71 lat. Rok przed śmiercią przyjechała do mnie swoim motocyklem. Tak, to była cała Lucyna. Tak do niej czasami się zwracałem ku zgorszeniu wielu nieznajomych, bo znajomi to akceptowali i się przyzwyczaili, że mówiłem do niej z siostrą po imieniu. Ojciec zmarł dużo wcześniej i mama została sama. Nigdy się nie związała potem z innym mężczyzną. Z ojcem byli wspaniałym małżeństwem. Mieli tyle wspólnych pasji, zainteresowań, nigdy nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się sprzeczali czy kłócili. Potrafili wyjechać na weekend w Bieszczady motocyklem, a za tydzień na rockowy koncert. My wtedy byliśmy z babcią. Mama po śmierci taty szybko wzięła się w garść. Raz tylko podpatrzyłem, że płakała. Kiedy mnie zobaczyła, szybko jednak wytarła łzy i zaraz pojawił się uśmiech na jej twarzy. Wychowywała nas niezwykle mądrze i odpowiedzialnie. Mieliśmy z siostrą mnóstwo swobody, ale nigdy nie zdarzyło nam się zawieść jej zaufania. Bo na tym to polegało. Nie baliśmy się kary, konsekwencji, tylko poczucia wstydu, że moglibyśmy ją czymś rozczarować. Nasze relacje opierały się na partnerstwie. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Z mamą mieliśmy naprawdę super kontakt. Kiedy dowiedziała się, że ma raka, to niczego nie udawała, nie szukała pocieszenia, otuchy. Od razu nam powiedziała, że będzie walczyć, ale skoro nie wie, ile jej czasu zostało, to zamierza spędzić go jak najbardziej intensywnie. I tak zrobiła. Nie nadążaliśmy za nią. Ciągle gdzieś jeździła, zwiedzała. Oczywiście motocyklem po ojcu. Razem robili przed laty prawo jazdy. Kiedyś nawet wzięła namiot ze sobą i pojechał z nim w Bieszczady - tam, gdzie często jeździła z ojcem. Do Cisnej. Była niesamowitą kobietę, nigdy się nie poddawała, nawet jak przegrywała walkę z tym cholernym rakiem, to potrafiła się wciąż od czasu do czasu uśmiechać. Chyba, że bardzo bolało. A najwspanialsze słowa, jakie od niej w życiu usłyszałem, to było kilka dni przed śmiercią. Powiedziała, że jest dumna mając takie dzieci. Do dzisiaj jak sobie to przypomnę, to mam łzy w oczach ze wzruszenia. Kocham Cię mamo.