Przyplątała mi się jakaś paskudna infekcja. Kaszel, katar, lekka temperatura. Zapisałem się do lekarza. W przychodni usiadłem obok pokasłującej jak ja pacjentki. Wizyta nieco się opóźniała, bo wcześniej zasłabł jakiś starszy mężczyzna.
Kobieta obok mnie najwyraźniej chciała się podzielić ze mną historią swojej choroby. Uznała widocznie, że będę idealnym słuchaczem, bo moje grzeczne potakiwanie głową przyjęła za oznakę ogromnego zainteresowania jej chorobą.
W pewnym momencie nabrałem przekonania, że jest to być może jakaś emerytowana lekarka lub farmaceutka, bo co rusz wtrącała medyczne określenia, nawet po łacinie. Z jej opowieści wynikało, że już w domu - siedząc przed internetem - postawiła własną diagnozę. Jak się okazało, nie po raz pierwszy. Z pełnym przekonaniem stwierdziła, że "wie pan, do mnie często dzwonią znajomi, jak im coś dolega i nigdy jeszcze się nie trafiło, żebym ich nie wyleczyła".
Wtedy nie wytrzymałem. Spytałem, po co w takim razie sama chodzi do lekarza po poradę. "Mnie nie chodzi o poradę, tylko o receptę. Wiem, co mi jest, co mam brać, ale recepty sama sobie przecież nie wypiszę".
W tym momencie przerwała, bo została poproszona do gabinetu. Tego dnia jej diagnoza prawdopodobnie nie była trafiona. Wyszła zdenerwowana, omal nie trzaskając drzwiami. Usłyszałem jedynie, jak półgłosem rzuciła, że zmieni przychodnię.
Mój zaprzyjaźniony lekarz potwierdził, że takich pacjentów z "internetową diagnozą" jest coraz więcej. Dodał, że zna takich, którzy często zmieniają lekarza, licząc że w końcu trafią na takiego, który potwierdzi ich diagnozę. Bo przecież "dr Google" wie najlepiej...