Oto jego treść (fragmenty):
(...) Z Basią znaliśmy się jeszcze od podstawówki. Nasi rodzice często się wspólnie spotykali. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu. Od kiedy pamiętam, kochałem się w niej na zabój. Ale bez wzajemności. Byłem zawsze mały, chudy, do tego w okularach. Na tym punkcie miałem kompleksy. (...)
(...) W średniej szkole to się zmieniło. Wreszcie po drugiej klasie urosłem. Wciąż byłem chudzielcem, ale przy swoich 192 cm wzrostu nabrałem już pewności siebie. I wreszcie Basia zwróciła na mnie większą uwagę. Zaczęliśmy chodzić ze sobą. Do końca liceum, potem na studiach. To był cudowny okres. Wszędzie razem, wszystko razem. Wręcz idealna para. Nie kłóciliśmy się, bo nie mieliśmy o co. Wspólne zainteresowania, lubiliśmy taką samą muzykę, oglądaliśmy te same filmy. Obydwoje też byliśmy kibicami miejscowej drużyny.
Koledzy na początku nie mogli uwierzyć, że Basia chodzi ze mną na wszystkie mecze piłkarskie, zna zawodników, orientuje się kto, jakie ma miejsce w tabeli. Szok dla chłopaków
Do tego głośno dopingowała na trybunach, chodziła nawet czasami z szalikiem w klubowych barwach. (...)
(...) Na studiach zaczęliśmy planować naszą przyszłość. Ja byłem na ostatnim roku ekonomii, Basia kończyła swoją anglistykę. Wtedy postanowiliśmy się pobrać. Rodzice nie byli zaskoczeni. Od dawna wiedzieli, że jesteśmy "skazani" na siebie. I nie kryli swojej radości. (...)
(...) Wesele było skromne. Takie jak chcieliśmy - bez fajerwerków, w gronie tylko najbliższych. Po ślubie nie zmieniliśmy adresu. Już wcześniej mieszkaliśmy razem - w mieszkaniu Basi, które odziedziczyła po babci (...)
(...) Poszliśmy wkrótce do pracy. Ja już wcześniej dorabiałem w biurze rachunkowym. Wszystko mi tam pasowało. I zarobki, i atmosfera. Basia miała kilka etatów - lektoraty na uczelni, do tego dużo tłumaczyła, uczyła też w prywatnej szkole językowej. Nie narzekaliśmy na brak zajęć. Finansowo było też super.
Niestety, nie wszystko szło z górki w naszym małżeństwie. Okazało się, że Basia nie może mieć dzieci. To był dla nas szok
Zawsze planowaliśmy gromadkę szkrabów, lubiliśmy zresztą dzieci, ale pozostała nam jedynie adopcja. Na to nie byliśmy jednak jeszcze gotowi. I coś zaczęło się wtedy w naszym związku psuć. Nie wiem, kiedy to nastąpiło i z jakiego powodu, ale zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. Bez powodu, z byle błahostki. Basia stała się nerwowa, potrafiła podczas kłótni rzucić we mnie nawet filiżanką. Wcześniej nigdy tak nie było. Były ciche dni, wzajemne uszczypliwości, potem niby to wracało do normalności, ale w naszym małżeństwie nie było już tak jak na początku. Rodzice to chyba zauważyli, bo któregoś razu teść próbował mnie delikatnie podpytać, czy się ostatnio o coś nie posprzeczaliśmy, bo się dziwnie wobec siebie zachowujemy. (...)
(...) Z czasem coraz rzadziej gdzieś razem wychodziliśmy. Skończyły się weekendowe wypady za miasto, czy środowe wyjścia do kina. Próbowałem z Basią o tym porozmawiać, ale skończyło się kolejną kłótnia. Nie wiem, jak do tego doszło, ale zaczęliśmy się wzajemnie nie tylko obwiniać o wszystko, ale też nie oszczędzaliśmy sobie drobnych złośliwości. Oddalaliśmy się od siebie. W końcu w naszym związku pojawiła się zwykła nuda. Już nie było wspólnego oglądania telewizji, rozmów na balkonie przy kawie czy planowania kolejnego urlopu. Zamykaliśmy się w swoich pokojach i każdy zaczął żyć swoim życiem. (...)
Wciąż kochałem Basię. Żadna inna kobieta nie była mi w głowie. W ogóle o tym nie myślałem, ale nie sądziłem też, że nasze małżeństwo zacznie się tak szybko, bo raptem kilka lat po ślubie - psuć
(...) Lubliśmy zwierzęta, ale nigdy nie mieliśmy w domu nawet akwarium. Basia nie była przesadną pedantką, ale kiedyś powiedziała, że lubi psy i koty, ale u znajomych. Bo nie trzeba po nich sprzątać, że wszędzie jest ich sierść, a w ogóle zwierzęta w domu to obowiązek. (...)
(...) Baryła, czarny jak smoła kot pojawił się u nas w najgorszym momencie, jaki można sobie wyobrazić. Byliśmy z Basią na kolejnym zakręcie naszego małżeństwa. Rozmawialiśmy ze sobą już tylko z przymusu. Nie udawaliśmy, że jest wszystko ok. Bo nie było. (...)
(...) Tego dnia lało jak z cebra. We wtorki i środy jeździliśmy razem samochodem do pracy. Basia wysiadała po drodze.
Tego kota to ona zobaczyła. Siedział pod samochodem. Schował się przed deszczem
Uciekł, jak tylko zbliżyłem się do auta. Następnego dnia był znowu. Tym razem jednak nie uciekał. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Był młody, ale widać było, że sporo już w swoim życiu przeszedł. Miał naderwane uszko - pewnie w jakiejś walce i skrzywiony koniec ogona. Chudy, ale miał do tego całkiem błyszczącą sierść. Kilka dni później zdumiałem się, widząc go siedzącego rano na wycieraczce - przed drzwiami do mieszkania. Ktoś go musiał wpuścić na klatkę. Pogoniłem go. Wrócił, kiedy szliśmy z pracy. Nie dał się przepędzić. Najwyraźniej polubił naszą wycieraczkę. Basia stwierdziła, że najlepiej go złapać i odwieźć do schroniska. Ale kot był cwany. Tak, jakby czuł, że coś knujemy, bo zaraz potem czmychnął na dół. (...)
(...) To Basia go niechcąco wpuściła do mieszkania. Wychodziła na zajęcia. Kiedy tylko otworzyła drzwi, ten drań szurnął jej między nogami i wbiegł do środka. Wszystko przez to, że poprzedniego dnia dała mu mleko. Postawiła spodek na wycieraczce. Mówiłem jej, że to zły pomysł, bo będą z tego tylko problemy. Fakt, że wyglądał na coraz bardziej zabiedzonego, ale wiadomo, że jak mu się da jeść, to się nie odczepi. Tego dnia, kiedy zdecydował się, że w naszym mieszkaniu będzie mu lepiej niż na klatce schodowej, z góry był na wygranej pozycji. Basia nie miała czasu na gonitwę za nim po pokojach, bo nie mogła się spóźnić na uczelnię. Miała ważny wykład. Ten drań to wykorzystał (...)
Był tak cwany, że jak wróciliśmy do domu, to schował się pod szafą, skąd nie dało się go w żaden sposób przepędzić
W końcu daliśmy za wygraną. Jedna noc u nas i wynocha. Nie sądziłem, że to będzie nie jedna, a pierwsza z wielu nocy, które spędzi u nas. Początkowo wolał nam schodzić z oczu; o tym, że wciąż jest, świadczyła rozgrzebana kuweta, którą na wszelki wypadek postawiliśmy w przedpokoju. A my - dzień w dzień - wmawialiśmy sobie, że to jego ostatni dzień pobytu u nas. (...)
(...) Niedługo będzie rok, jak Baryła, bo tak go nazwaliśmy, stał się pełnoprawnym domownikiem. Skradł nasze serca. A my z Basią zbliżyliśmy się dzięki temu do siebie. Już się nie kłócimy. Z początku udawaliśmy, że Baryła jest u nas tylko tymczasowo, że jak tylko zrobi się cieplej, to go wywieziemy do znajomych na wieś. Żadne z nas nie chciało się przyznać, że ten czarny sierściuch stał się kimś ważnym w naszym życiu. Niby jak byliśmy razem, to traktowaliśmy go dość obcesowo, bez żadnych przesadnych czułości, ale jak byłem sam, to potrafiłem go zagłaskać na śmierć. Basia tak samo. Ale najśmieszniejsza sytuacja była wtedy, jak obydwoje - w tajemnicy przed sobą - urwaliśmy się któregoś dnia z pracy i w tym samym momencie natrafiliśmy na siebie przed klatką schodową. Ja miałem przy sobie kawałek cielęciny, którą Baryła uwielbiał, a Basia nową zabawkę - nakręcaną myszkę. Wtedy - po raz pierwszy od dłuższego czasu - śmieliśmy się do rozpuku z samych siebie. I śmiejemy się do dziś. I pomyśleć, że to wszystko przez tego małego, czarnego drania, kóry podstępem wdarł się do naszego domu i zmienił nasze zycie. Eh, ty Baryło...