Do wsi Krywe w Bieszczadach przyjechał pół wieku temu. Miał wtedy 25 lat. Nie trafił tu bynajmniej jako turysta.
- Miałem wyrok do odsiedzenia - nie ukrywa pan Stanisław. - Za pobicie sokisty.
Pracował wtedy na kolei. Na każdej stacji - często nawet niewielkiej - były czynne bufety, gdzie do późnego wieczoru można się było napić piwa. I w takim bufecie na stacji w Jaworzynie Śląskiej pan Stanisław jako młody jeszcze chłopak spędzał wesoło czas przy kuflu piwa.
- Nie pamiętam już dokładnie o co wtedy poszło, ale jakiś sokista się mnie czepił, że niby się za głośno zachowuję - mówi nasz bohater. - Zaczął mnie szarpać i wtedy go uderzyłem. Nic takiego strasznego się nie stało, myślałem, że rozejdzie się po kościach. Ale gdzie tam.
Następnego dnia w jego mieszkaniu zjawiła się milicja. Pobicie funkcjonariusza publicznego nie należało do lekkich przestępstw. Z uwagi jednak na młody wiek, sąd pierwszej instancji skazał Stanisława Majsterka na półtora roku więzienia. Według prokuratury, był to jednak zbyt łagodny wyrok. Prokurator odwołał się. Sąd dołożył drugie tyle.
- Siedziałem w Świdnicy - mówi pan Stanisław. - Po odbyciu połowy kary miałem możliwość wyjazdu w Bieszczady, gdzie mogłem zaliczyć resztę wyroku. Kiedy wysiadłem z pociągu, a było to 8 maja 1974 roku, to wiedziałem, że w Bieszczadach zostaną już na stałe. Wszystko mi się tutaj podobało. I zieleń, i góry i lasy. Zakochałem się w tym miejscu na zabój.
Czasu miał aż nadto. Kolejne półtora roku spędził przy pasaniu owiec w Krywem - tu, gdzie mieszka do dziś. W rodzinne strony - na Dolny Śląsk już nie wrócił. Po odbyciu całego wyroku został brygadzistą w zakładzie rolnym w Smolniku, który był pod zarządem ówczesnego Ministerstwa Sprawiedliwości.
- Dyrektor uznał, że marnuję się jako pastuch - dodaje pan Stanisław. - Robotę jako brygadzista polowy miałem super. Dali mi mieszkanie, a moje zadanie polegało na przeliczeniu rano pracowników, a byli to więźniowie; potem miałem wolne aż do końca pracy, kiedy musiałem ich znowu jeszcze raz policzyć, czy nikt nie zwiał. To były ogrodzone siatką tereny, ale nie były zbyt dobrze zabezpieczone. Kiedy więźniowie pracowali, to ja w tym czasie zwiedzałem okolice. Dziennie łaziłem nawet do trzydziestu kilometrów. Wzdłuż i wszerz. Znam te okolice jak własną kieszeń, każdy kamień. Bywało, że jak się "rozpędziłem" na tym swoim spacerze, to docierałem aż po Łupków czy Birczę. A to już pieszo coś około 60 kilometrów stąd.
Tosię - przyszłą żonę - poznał w Bieszczadach. Według niego - to ona się w nim zakochała
- Była tuż po maturze w technikum rolniczym - mówi. - Ja akurat na pracy w polu się nie bardzo znałem. Wcześniej pracowałem w cukrowni, potem na tej kolei. Ona mi pomagała, często przychodziła na pole, podpowiadała, radziła. Chyba się we mnie wtedy zakochała, bo po co tak często przychodziła? Co ciekawe, pochodziła też z Dolnego Śląska - z Wołowa. Krajanka.
Ślub - w ruinach dawnej, miejscowej cerkwi - był huczny. Żona pana Stanisława miała liczną rodzinę. To była druga jego żona. Z pierwszą mu się nie ułożyło. Znali się jeszcze z podstawówki. Byli razem raptem niewiele ponad rok. Kontakt urwał się, kiedy trafił za kratki.
W ich małżeństwie, to pani Antonina była szefową.
- Ciągle gdzieś ganiała, załatwiała swoje sprawy, nie potrafiła usiedzieć ani chwili w miejscu - mówi pan Stanisław. - Cały czas miała nowe pomysły. I sposób na życie. Najpierw była hodowla bydła. Mieliśmy swego czasu ponad dwadzieścia sztuk. Potem owce - ponad sześćdziesiąt. Ludzie się śmieli, że w Krywem mieszka dwójka dyrektorów - ja, jako techniczny i Tosia jako organizacyjny. I to nasze "przedsiębiorstwo" nieźle funkcjonowało przez lata.
Już wtedy byli jedynymi mieszkańcami w Krywem. W 1921 roku było tu ponad 70 domostw zamieszkałych przez 459 mieszkańców. Po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku wieś została przecięta granicą państwową. Granicę stanowił w tym miejscy San - jego południowa strona znalazła się na terytorium Niemiec, a północna została przyłączona do ZSRR. Po wojnie część południowa wróciła do Polski, natomiast północna pozostała w ZSRR. W czerwcu 1946 roku mieszkańców wsi wysiedlano do Związku Radzieckiego, jednak po wojnie większość z nich ukrywała się w lasach i w efekcie udało się wysiedlić tylko 16 rodzin. Pozostałą część mieszkańców - ponad 300 osób - wysiedlił w 1947 roku oddział Ludowego Wojska Polskiego. Wywieziono ich do powiatu Szczecinek (ówczesne koszalińskie) - czytamy na stronie twojebieszczady.net.
Co ciekawe, przez wiele lat (od 1977 roku) obowiązywała spolszczona nazwa wsi. Zamiast Krywe było Krzywe. Dopiero w 2005 roku postanowiono zorganizować referendum.
Udział w nim wzięli wszyscy mieszkańcy wsi - pan Stanisław z żoną. Frekwencja - 100 procent. Wynik był jednogłośny - zadecydowano o przywróceniu dawnej nazwy.
- Trudno mi było za tą moją Tosią nadążyć - kontynuuje pan Stanisław. - W końcu zajęła się też agroturystyką. Ci, którzy nie mieli pieniędzy, żeby zapłacić za nocleg czy wyżywienie, odpracowywali to u nas na polu. Powodziło nam się całkiem dobrze. Żona miała smykałkę do interesów.
Pierwszy samochód, jaki kupili, to była poczciwa syrena
- Nówka, prosto z Polmozbytu - podkreśla Majsterek. - Psuła się na potęgę. Więcej stała jak jeździła. Ciągle coś się w niej działo. W końcu ją sprzedaliśmy i kupiliśmy używanego malucha. Od znajomego. To był naprawdę udany egzemplarz. Wszędzie się nim wjechało. Ale czasami nie można było już wyjechać. Ale spisywał się super. Żona tak była zadowolona z malucha, że kiedyś pojechała nim do pracy, a wróciła dwoma maluchami - starym i nowym, którego gdzieś zdobyła. Namówiła kolegę, żeby z nią przyjechał tym drugim. Potem odwiozła go na przystanek PKS-u.
Był taki czas, kiedy na podwórku Majsterków stało pięć samochodów. Pan Stanisław nie narzekał na brak zajęcia. Ciągle przy nich coś dłubał. Od kilku lat nie jeździ już autem. Boi się.
- Nie chcę zrobić krzywdy ani sobie, ani komuś - mówi. - Sprzedałem samochód, kiedy pewnego razu w ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że jadę wprost na jadący w moim kierunku autobus. Jego kierowca na szczęście zauważył, że jadę na czołówkę i zaczął wcześniej hamować. Zrobiłem tak jak mój świętej pamięci ojciec - kiedy zaczęło mu szwankować zdrowie, to już nie usiadł ani razu za kierownicę. Ja tak samo.
Żona zmarła tragicznie we wrześniu 2015 roku. Pan Stanisław jest przekonany, że to przez ukąszenie pszczoły
- Była uczulona na jad pszczoły ziemnej - przekonuje. - Po ukąszeniu zdarzało się już wcześniej, że traciła wtedy przytomność.
Pierwszy raz uratowała ją po ukąszeniu lekarka, która akurat była w pobliskiej stadninie. Podała pani Antoninie lek.
- To było chyba wapno - mówi jej mąż. - Za drugim razem było podobnie. Straciła przytomność w łazience. Musiałem wyważyć drzwi. Raz wzywałem też pogotowie. Była podobna sytuacja. I mieliśmy obydwoje ogromne szczęście. Dyspozytor powiedział mi wtedy przez telefon, że nie dadzą rady karetką dojechać do Krywego, ale na szczęście w pobliżu był śmigłowiec, który transportował jakiegoś chorego dygnitarza i zabrał Tosię do Sanoka do szpitala. Pilot nie znał okolicy i kazali m oznakować miejsce prześcieradłami.
We wrześniu 2015 roku limit szczęście się skończył. Żona pana Stanisława zginęła w wypadku samochodowym.
- To było wkrótce po kolejnym ukąszeniu - mówi Stanisław Majsterek. - Wiedzieliśmy, że to po ukąszeniu tej cholernej pszczoły ziemnej, bo czerwona plama na ciele miała zawsze białą obwódkę. Tak było i wtedy. Ugryzła ją w pierś. Tosia to jak zwykle zbagatelizowała. A tak ją prosiłem, żeby się nigdzie nie ruszała i żebyśmy wezwali pogotowie. Zawsze była jednak uparta i chciała postawić na swoim.
Niedaleko ich domu jest stromy podjazd. Czasami trzeba włączyć pierwszy bieg, żeby wjechać na szczyt. Tam doszło do wypadku. Auto trzy razy koziołkowało. Jej ciało znaleziono kilkadziesiąt metrów od samochodu.
- Nie zginęła od ukąszenia - mówi pan Stanisław, - Zginęła przy koziołkowaniu. Ale wcześniej straciła przytomność. Nie jest wykluczone, że zaraz po tym bezwiednie nacisnęła na pedał gazu.
Po jej śmierci pan Stanisław został sam. I jedynym mieszkańcem w Krywem. Do najbliższego sąsiada ma siedem kilometrów - w Zatwornicy.
- Na Tadeusza mogę zawsze liczyć - podkreśla. - Co najmniej raz w miesiącu przyjeżdża po mnie i zabiera do sklepu na zakupy czy jak trzeba to do lekarza.
76-latkowi najbardziej dokuczają nogi. Już nie chodzi na długie spacery. Ale na grzyby - owszem. Wolny czas spędza głównie przed telewizorem.
- Wie pan, że na stare lata to człowiek często dziecinnieje - śmieje się. - Tak jak ja. Najbardziej lubię oglądać kreskówki, najchętniej włoskie albo czeskie. Często też bawię się przy Jasiu Fasoli.
Do lekarza chodzi tylko wtedy, kiedy rzeczywiście coś mu dolega. Chociaż raz otarł się o śmierć. Do dzisiaj nie wie, jak przeżył. Wpadł ciągnikiem do Sanu. Koziołkował. Kabina nie miała miała żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Dosłownie ją zmiażdżyło, a kierownica pękła. On cudem przeżył. Świadkowie, którzy to widzieli, twierdzili potem, że byli przekonani, że już po Majsterku. Nie miał prawa wyjść z tego cały. A on odniósł jedynie niegroźne rany głowy.
- Jak mnie teraz coś bardzo boli, to biorę lek przeciwbólowy - mówi. - Z byle dolegliwościami nie zawracam jednak lekarzom głowy. Pocieszam się, że jestem z rodziny długowiecznych. Tata miał 83 lata, a mama 86, kiedy zmarli. Mama jeszcze długo żyłaby, ale nie chciała się leczyć. Miała cukrzycę.
Gdyby pan Stanisław poszedł w tym roku na wybory, to wieś Krywe mogłaby się pochwalić stuprocentową frekwencją. Nie poszedł jednak. Mówi, że polityka zupełnie go nie interesuje.
Nawet gdyby to polityka chciała się panem Stanisławem zainteresować, to byłby z tym problem. Nie da się do Krywego dojechać limuzyną ani zamówić taksówki. Nie zawsze tu jest zasięg. Ale za to jaki spokój...