Pan Władysław zawsze był pełen werwy, nawet na emeryturze nie mógł usiedzieć w domu. Ciągle w ruchu. Koło domu, na działce, załatwiał sprawy w urzędach, codziennie robił zakupy. Nareszcie mógł poświęcić czas na rodzinę, spotkania towarzyskie i dla siebie. Planował długie życie, bo przez 45 lat tylko tyrał od rana do nocy. Często po kilka dni w delegacjach. Bywało, że dzieci widywał tylko w niedziele. Teraz planował nadrobić stracony czas.
- Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Dzieci miały swoje życie w innych miastach – opowiada pan Władysław. - Dom pusty, czas tylko dla nas. Czuliśmy się z żoną jak nastolatki. „Starych nie ma, chata wolna” – nuci. – No i tak faktycznie tak było. Zapisaliśmy się do klubu emerytów. Bardzo fajni ludzie, w naszym wieku, szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Razem z żoną zaczęli w końcu zwiedzać świat
Najpierw wycieczki po kraju. Klub emerytów oferował ciekawy program. Dwudniowe wypady z noclegiem. Wszystko było zorganizowane, podjeżdżał autokar, przewodnik, o nic nie musieli się martwić. Tylko wsiadać i cieszyć się życiem.
- Zawsze każdy mężczyzna brał ze sobą "krople rozweselające" – opowiada nasz bohater. – Dla pań na słodko, dla panów coś mocniejszego. Panie dbały o przekąski. Zanim dojechaliśmy do Częstochowy, to cały autobus śpiewał. A jakie ogniska były! Tańce wokół paleniska, nawet co bardziej sprawni mężczyźni przypominali sobie młode lata i żeby zaimponować kobietom skakali przez ognisko. Bywało, że czasami trzeba było takiego śmiałka ratować i gasić podpaloną skarpetę albo podnosić z trawy jak za bardzo się rozpędził i nie wyhamował. A w zimie były kuligi, prawie jak w Potopie i bigos z kotła, zapijany jałowcówką.
Emeryci młodzi duchem nie poprzestawali na wycieczkach. Regularnie urządzali bale, tak jak to było w ich młodości
Klub wynajmował restaurację za dobrą cenę, było na gorąco i na słodko. Napoje wyskokowe i przystawki. Do tego nie mogło zabraknąć muzyki, najlepiej z przebojami z dawnych lat. Zabawy zaczynały się po południu i trwały nawet do północy.
- Niestety, po siedemdziesiątce wszystko się sypie - przyznaje pan Władysław. – Najpierw zaniemogła żona. Wysiadł jej kręgosłup. Osteoporoza bardzo szybko postępowała; zanim się lekarze zorientowali i odkryli co się dzieje, przez prawie rok była na silnych lekach przeciwbólowych. Nie mogła się ruszać z bólu, ledwie chodziła otępiała, bo brała opiaty. Chodziliśmy też prywatnie. Ból nie dawał za wygraną. Dopiero lekarz, do którego poszła prywatnie z nogami kazał zrobić prześwietlenie kręgosłupa. Za późno, już trzy kręgi były zniszczone.
Wśród znajomych też zaczynało się kruszyć. Najpierw rak zabrał Marysię – mimo, że się badała, za późno u lekarza odkryto guza piersi. Potem była Tereska – rak wątroby
- A tak się bała o zdrowie i ciągle chodziła po poradę – wspomina pan Władysław. – Chudła, zawsze była okrąglutka, czuła jednak, że coś nie tak. Lekarka leczyła ją na żołądek. U Adama też było niby wszystko dobrze, przyszedł któregoś razu do nas na podwieczorek. Pijemy naleweczkę, opowiadamy dowcipy. Adam nagle przestał mówić, siedzi, siedzi i nagle wstaje. Zaczął się rozbierać i położył się na kanapie spać. Nie to, że był pijany, zwyczajnie pomyślał, że jest u siebie w mieszkaniu. Już wcześniej mu się przestawiało, albo zapominał.
Zaczął się leczyć, ale to nic nie dało. W końcu przestał wychodzić z domu, bo się kilka razy zgubił i syn musiał go szukać. Do siebie też nie zapraszał. Jak ktoś przyszedł zapytać o zdrowie, to udawał że go nie ma w domu. Dali mu spokój.
- Zamiast na bale, zaczęliśmy chodzić na pogrzeby – opowiada pan Władysław.
– Wcześniej były śmiechy, żarty, a teraz każdy opowiadał o swoich chorobach, narzekał na lekarzy, na nieskuteczne, ale drogie leki
Wielu znajomych pana Władysława zraziło się do służby zdrowia: kolejki, odsyłanie od lekarza do lekarza. Mało komu się poprawiało, a jeśli już, to zaraz pojawiały się inne dolegliwości.
- Najgorsze się stało, gdy Jan umarł na stole operacyjnym - dodaje pan Władysław. - Miał robiony ponoć prosty zabieg. Chłop mógł jeszcze pożyć. Podobno serce wysiadło. Wszyscy się wtedy przestraszyli. Ludzie zaczynali szukać innych sposobów. Wiara we współczesną medycynę nieco zmalała - przynajmniej u nas, w klubie seniora.
Panu Władysławowi - odpukać - jeszcze wtedy zdrowie nie szwankowało. Do czasu. Zaczęło boleć go kolano, utykał coraz bardziej.
- Jak podniosłem coś ciężkiego, albo dźwigałem zakupy do domu, to potem nie mogłem chodzić - mówi. - Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, jak noga wysiądzie. Człowiek przecież nie robi się młodszy.
Na kolejnej emeryckiej imprezie każdy opowiadał o nowych chorobach i postępach starych. No i zaczęły się zdrowotne porady i wskazówki
- Najpierw zacząłem okłady, smarowanie gęsim smalcem, żywokostem. Potem używałem różnych maści. Te z apteki na długo nie pomagały - wylicza pan Władysław - No to trzeba było spróbować "cudownych" leków z ogłoszeń w kolorowych gazetach. Sprowadziłem specyfik dwa razy, jedna "cudowna" maść kosztowała ponad 500 złotych. Za pierwszym razem efektu nie było, ale może coś źle robiłem? Okazało się, że wszystko na nic, tylko wyrzuciłem pieniądze w błoto.
Córka nie chciała słuchać o cudownych preparatach, zabrała pana Władysława do specjalisty w prywatnej klinice. Lekarz zobaczył prześwietlenie i zaproponował operację. To absolutnie odpadało, za dużo nasłuchał się o nieudanych zabiegach. Nie chciał ryzykować.
Został zastrzyk ze sterydem. Po nim wracał do domu tanecznym krokiem. Uwierzył, że znowu może chodzić jak dawniej
Radość trwała kilka dni. Steryd przestał działać. Kolano paliło żywym ogniem, do tego spuchło.
- Wtedy przyszli do nas z wizytą przyjaciele; byli bardzo poruszeni, bo znaleźli "cudowne" rozwiązanie naszych chorób – mówi pan Władysław. – Ela i Karol właśnie wrócili wtedy ze spotkania ze znachorem. Byli przekonani, że ten "cudotwórca" postawił ich na nogi. Ela zaczęła niby lepiej widzieć, a Karola nie strzykało już w plecach. Podobno znachor działał cuda. Oczywiście trzeba było zapłacić za wizytę. Uzdrowił masę ludzi, przyjaciele sami to widzieli. Zapewniali, że każdy, kto tam był, narzekał na szpitale i na lekarzy. Wielu zrezygnowało z medycznego leczenia, bardziej ufali znachorowi.
W czasie seansu ludzie trzymali za ręce. Znachor najpierw się skupiał, coś szeptał. Gdy był już naładowany energią, łapał ludzi za ręce i przesyłał leczniczą moc
Znachor osobiście dotykał każdego chorego dłonią w czoło. Dotyk był jak prąd puszczony w ciało. Jedna kobieta zemdlała, ktoś zaczął płakać. To był dowód na jego cudowne zdolności terapeutyczne.
- Nie wiedziałem co o tym myśleć, żona wzięła już jedną dawkę leku przepisaną przez lekarza, ale przecież wizyta u znachora nie zaszkodzi, a może pomoże? - przyznaje pan Władysław. – No i to moje kolano. Kto wie?
Znachor przyjmował tylko raz w miesiącu, miał rozpisany grafik na różne miejscowości. Oprócz zbiorowego uzdrawiania, miał "wersję" dla zamożniejszych pacjentów – spotkania w gabinecie. Na to zdecydował się pan Władysław z żoną.
- Gdy weszliśmy do jego gabinetu, to poczuliśmy się jakoś nieswojo. Wpatrywał nam się długo w oczy – mówi pan Władysław. – Zapytał, czy wierzę w moc uzdrawiania. To mu odpowiedziałem, że jak zobaczę efekt - to uwierzę. Żona przytaknęła.
No i wtedy się zaczęło. Znachor się zdenerwował, - Ja niewierzących nie uzdrawiam! - wykrzyczał.
Wtedy pan Władysław też się zdenerwował, bo zapłacił z góry już za uzdrawianie. I to niemało. Sześćset złotych. Ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. Znachor doszedł do drzwi na korytarz, otworzył je i na cały głos wykrzyczał – Agentów służb mi nasłali, chcą zlikwidować ludziom jedyną szansę na wyzdrowienie. Patrzcie, jak agenci chcą nas zniszczyć! Wynoście się albo rzucę na was klątwę!
Wyszli szybko, bo zaczęli się bać, że wyznawcy znachora mogą im coś zrobić. Już było słychać szmer niezadowolenia. Nie było sensu tłumaczyć, że znachor to zwykły oszust. Nikt by przecież nie uwierzył.
- Więcej żadnych czarów, cudownych leków ani uzdrowicieli - śmieje się pan Władysław. - Przyjaciele już się do nas nie odzywają. Zawiedliśmy ich przed znachorem. Ale może trzeba było klątwy znachora, bo zoperowałem się w normalnym szpitalu i już chodzę bez laski.