Anna jest pielęgniarką. To był od dziecka jej wymarzony zawód. Jako czterolatka bawiła się już w szpital. "Pacjentami" były przede wszystkim jej lalki, którym zakładała opatrunki, bandaże i naklejała plastry. Nie wyobrażała sobie w przyszłości innego zajęcia. Dopięła swego. Od pięciu lat pracuje w szpitalu na oddziale chirurgii.
- Kocham swoją pracę - mówi. - Na początku jednak nie było lekko. Pamiętam swój pierwszy nocny dyżur. Na sali leżała młoda dziewczyna. Mniej więcej w moim wieku. Miała zaawansowany nowotwór. Przeszła kilka operacji, chemioterapię. Rak był jednak wyjątkowo złośliwy. Miała przerzuty. Zmarła akurat na moim dyżurze. Bardzo to przeżyłam. Oddziałowa, starsza dużo ode mnie, tłumaczyła mi, że nie powinnam związywać się emocjonalnie z pacjentami.
"To jest szpital. Pamiętaj, że tu także się umiera. Musisz się z tym pogodzić" - powiedziała
Miała rację. Anna jeszcze nie raz musiała się zmierzyć z czyjąś śmiercią. Musiała to zaakceptować. Taka praca.
- Niektórzy umierali we śnie, inni w otoczeniu najbliższych, a jeszcze inni zupełnie sami - mówi. - Każda śmierć była inna, ale bolała tak samo. Zwłaszcza, jeśli zabierała kogoś młodego.
Na tą starszą, siwiutką kobietę zwróciła od razu uwagę. Już pierwszego dnia, kiedy przyszła do swojego chorego męża.
- Wyglądała jak typowa babcia z moich bajek z dzieciństwa - mówi Anna. - Lekko przygarbiona, z kucykiem, okulary i promienny uśmiech. Biła od niej ogromna serdeczność. Mówiła cichym głosem, przepraszająco. Niesamowicie ciepła i dobroduszna. Jak wchodziła na oddział, a przychodziła do męża codziennie, to od razu robiło się jakoś milej, serdeczniej. Nie dało jej się nie lubić.
Była młodsza od męża o dwa lata. Tak powiedziała. Pan Jan miał 84 lata.
Miał świadomość, że umiera. Rak płuc. Nigdy nie palił, zdrowo się odżywiał, nie chorował. Tu, w szpitalu gasł z dnia na dzień
- Ona siadała obok niego i trzymała go cały czas za rękę - mówi Anna. - Coś mu opowiadała, raz widziałam, jak przytuliła twarz do jego dłoni. On leżał z przymkniętymi oczami, często się lekko uśmiechał. Któregoś razu przyniosła ze sobą album ze zdjęciami. Wyjmowała je ze środka i każde pokazywała mężowi. Nie miał siły ich brać do ręki. Przybliżała mu je pod oczy. Kiedy zmieniałam mu kroplówkę, to zobaczyłam po raz pierwszy radość na jego twarzy. Bez bólu, cierpienia. Cicho powiedział, że właśnie z Marysią - bo tak jego żona miała na imię - wybierają się na przejażdżkę własnym motocyklem. Na zdjęciu rzeczywiście siedzieli na czarnym, błyszczącym motorze. Obydwoje byli bardzo jeszcze młodzi. Ona, przytulona do jego pleców uśmiechała się do fotografa. Od ucha do ucha. Ten uśmiech pozostał jej do dziś.
Z panem Janem było coraz gorzej. Były dni, kiedy przez dłuższy czas tracił kontakt z otoczeniem. Lekarze byli bezradni.
- Ani razu nie słyszałam, żeby pan Jan się skarżył - dodaje Anna. - Wiedziałem, że momentami musi go bardzo boleć. Widać to było po jego oczach. Dostawał wtedy kolejne środki przeciwbólowe.
Pani Marii nie było przy nim, kiedy umierał. To było w nocy. Po jej wyjściu, a siedziała przy nim do późnego wieczoru, leżał z otwartymi oczami, od czasu do czasu cichutko pojękiwał.
- Zajrzałam do niego tuż po północy - mówi Anna. - Miarowo oddychał, spał. Godzinę później już nie żył.
Pani Maria przyszła do szpitala dwa dni po jego śmierci. Anna miała akurat dyżur. Zobaczyła ją jak siedziała na korytarzu. Naprzeciwko sali, w której jeszcze niedawno leżał jej mąż.
- Myślałam początkowo, że przyszła jeszcze po jakieś dokumenty - mówi Anna. - Okazało się jednak, że wszystkie formalności związane z pogrzebem były już załatwione. Zajął się tym ich syn, który przyleciał z Australii.
Kobieta na widok Anny lekko się uśmiechnęła. Zaczęła przepraszać. Jak zwykle. Że jeśli można, to ona trochę posiedzi tutaj. Chyba, że nie można, że przeszkadza, to pójdzie.
- Przyznała się, że nie może wysiedzieć w domu - mówi Anna. - Tu, na korytarzu, przy tej sali, gdzie jej mąż spędził kilka tygodni, czuje wciąż jego obecność.
"Wie pani, to tak, jakbym Janka wciąż trzymała za rękę - powiedziała. - A on się do mnie lekko uśmiecha. Zawsze się do mnie uśmiechał. Przez całe życie"
Kiedy Anna kończyła dyżur, pani Maria zabierała się do wyjścia.
- Zaproponowałam, że ją powiozę do domu - mówi. - Na początku nie chciała, ale jak się upewniła, że jadę i tak w jej stronę, to się zgodziła. A i tak przez całą drogę przepraszała za kłopot i dziękowała za pomoc.
Anna dała się namówić na kawę. Czuła, że staruszka chce z kimś porozmawiać. Od samego początku tak ją ujęła zresztą tym swoim ciepłem i serdecznością, że z radością przyjęła zaproszenie. Oto co usłyszała:
Pani Maria poznała swojego przyszłego męża na wiejskiej zabawie. On mieszkał w sąsiedniej wsi. Spodobał jej się. Był wysoki, dobrze zbudowany i szarmancki. Kochał zwierzęta i las. Marzył, żeby kiedyś zostać leśnikiem.
- Skończył szkołę leśniczą, potem poszedł na studia - mówi pani Maria. - A ja za nim. Zakochana po uszy w swoim Jasiu. To były lata 60. ub. w. On pierwszy skończył studia, ja rok później. Wtedy wzięliśmy ślub. Leśnik i farmaceutka. Zamieszkaliśmy w drewnianym, służbowym domu należącym do nadleśnictwa. Wszystko nam się idealnie ułożyło. Jaś codziennie objeżdżał swój teren, planował wycinki drzew, nasadzenia, ogarniał te swoje leśne gospodarstwo, a ja pracowałam w miejscowej aptece. Wtedy dużo leków robiło się na miejscu, dlatego pracy miałam w bród. Kiedy urodził się syn, Leszek, poszłam na urlop macierzyński, ale jak tylko syn podrósł, to wróciłam do pracy, a Leszek poszedł najpierw do żłobka, a potem do przedszkola. W mieście wszyscy się dobrze znali. Mieliśmy mnóstwo znajomych i przyjaciół. Do wszystkiego dorabialiśmy się sami. Nikt nam nie pomagał. Jasio co jakiś czas robił mi niespodzianki. A to pralkę na raty, a to maszynę do szycia. Wie pani, że on nawet tu, w szpitalu, zwracał się do mnie "Marysieńko"? Zawsze tak mówił. Chyba, że był zły. Wtedy "Marysiu". Ale rzadko był zły. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniósł na mnie głos. Nawet kiedy kilka lat temu zostawiłam włączoną kuchenkę gazową. Na niej stał garnek z ziemniakami, a my poszliśmy na działkę. Na szczęście sąsiedzi zadzwonili, że przez otwarty lufcik czuć spaleniznę z naszego mieszkania. Nic się poważnego nie stało. Byłam wtedy jednak przerażona, jak weszliśmy do mieszkania pełnego dymu. Jasio pogłaskał mnie po głowie, przytulił i powiedział: Nie martw się Marysieńko, pamiętasz jak ja rok temu zalałem mieszkanie? Mamy remis.
Cały on. Nigdy się nie nudziliśmy razem. Rano, kiedy już byliśmy na emeryturze, to Jaś najczęściej mówił, że zapowiada się kolejny wspaniały dzień. Patrzyłam wtedy zdumiona na niego, bo lało jak z cebra i było tak zimno, że nasza kochana psina nie chciała nawet wyjść na poranny obchód działki. Wtedy dodawał, że po deszczu zawsze jest potem słońce. I to była jego dewiza życiowa.
Zawsze powtarzał, że życie jest za krótkie, żeby przejmować się byle kłopotami
Przez całe nasze małżeństwo zaskakiwał mnie. Uwielbiał robić niespodzianki. Na moje 70. urodziny dostałam od niego 70 groszy, do tego 70 róż, tyle samo wiejskich jajek i 70 ulubionych marcepanowych cukierków. Miał duże poczucie humoru. Był też romantykiem. Do końca. Nawet w szpitalu, kilka dni przed śmiercią wspominał naszą pierwszą noc pod namiotem na Mazurach. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Pamiętam, że Jaś zniknął wtedy na dłuższy czas. Mówił, że musi coś załatwić w pobliskim miasteczku. Wrócił z torebką budyniu i mlekiem. Wtedy sobie przypomniałem. Dzień wcześniej wspomniałam, że mam straszną ochotę na budyń. Do najbliższego sklepu było jakieś pięć kilometrów przez las. Jak go nie kochać? A wie pani jaki ubaw mieliśmy kiedyś, jak pojechaliśmy razem do sanatorium? Gdziekolwiek szliśmy, to najczęściej trzymaliśmy się za ręce. Często się także przytulaliśmy do siebie. Tak samo było w tym sanatorium. Wszyscy sądzili, że jesteśmy taką "sanatoryjną parą". I pewnego razu byliśmy w kawiarni. Kelner przyjął od niego zamówienie, ja akurat wyszłam wtedy do toalety i spytał, co dla koleżanki, mając mnie na myśli. Jaś zgodnie z prawdą odparł, że to żona. Wtedy kelner pokiwał głową ze zrozumieniem. "Tak, jasne, dla żony" - i mrugnął porozumiewawczo okiem. Mieliśmy z tego niezły ubaw.
Anna słuchała ze wzruszeniem wspomnień pani Marii. Nie przerywała jej.
- Wie pani, przez całe nasze wspólne życie nauczyliśmy się, że bycie razem to nie tylko szczęście, ale i odpowiedzialność. Dzisiaj młodzie ludzie z byle powodu poddają się, nie walczą o swoje. Idą na łatwiznę. Jak coś nie wychodzi, to po prostu się rozstają. Liczą się tylko pieniądze, kariera. Ja ze swoim mężem nigdy niczego nie planowałam. Jak mieliśmy pieniądze i coś się nam podobało - to je na to wydawaliśmy. Nie mieliśmy oszczędności, bo po co. Jaś zawsze powtarzał, że dziś to jest dziś, a jutra może nie być.
Kiedy wychodziła od pani Marii, usłyszała jeszcze jedno.
- Dwa dni przed śmiercią, kiedy oglądaliśmy stare zdjęcia, mąż już nie miał siły, żeby mówić. Szeptał. W pewnej chwili, kiedy już miałam wracać do domu, dał mi głową znać, żebym się pochyliła. Z trudem wyszeptał "Marysieńko, największy zaszczyt, jaki mnie w życiu spotkał, to bycie twoim mężem". Dopiero w domu, jak się położyłam spać, to rozryczałam się. Ale mogę jutro jeszcze przyjść posiedzieć na korytarzu? Proszę...