Zaczynał od handlu. W latach 80. i 90. był to najprostszy i najszybszy sposób na dorobienie się.
- Na studiach kolega namówił mnie do wyjazd do Wiednia - zaczyna swoją historię. - Kupiliśmy tam modne wówczas prezenty komunijne. To były ładnie zapakowane zestawy składające się m.in. z kalkulatora i długopisu. Do tego kupiliśmy jeszcze radiomagnetofony, włóczkę. Celnicy kręcili trochę nosem, widząc cały bagażnik towaru. Daliśmy im po takim zestawie i nas przepuścili. Cały towar sprzedaliśmy w dwa dni w akademiku. Przebicie było kilkukrotne. Ze stu dolarów zrobiło się trzy razy tyle. Wtedy to była kupa kasy.
Na ostatnim roku studiów Mirek miał już spory kapitał - kilka tysięcy dolarów. To efekt wyjazdów nie tylko do Wiednia, ale także Turcji, Budapesztu czy Lwowa
Z każdego przywoził atrakcyjny towar, który z dużym zyskiem sprzedawał w hurcie.
- Najważniejsze były jednak studia - podkreśla. - Wiedziałem, że nie będę całe życie jeździł po bazarach i targach. Pracę magisterską obroniłem bez problemu i stanąłem przed podjęciem decyzji co dalej mam robić w życiu.
Kolega namówił go do kupna kilku lokali, w których kiedyś mieściły się wiejskie sklepiki należące do sieci Gminnych Spółdzielni.
- To był mój interes życia - podkreśla Mirek. - Kupiłem je za niewielkie pieniądze. Po roku sprzedałem je niemieckiemu koncernowi z dużym zyskiem. To wtedy zarobiłem naprawdę dużo.
Mając 32 lata ożenił się z Elą - koleżanką z roku. Zamieszkali w nowym domu, który wybudował za zarobione na handlu pieniądze. Żonie sprezentował też nowy samochód.
- Nie ukrywam, że miałem szczęście do interesów - mówi. - Czego się nie dotknąłem, to przynosiło to zyski
W 2001 r. kupił okazyjnie duży plac z budynkami po upadłej fabryce mebli.
- Wtedy był ogromny boom na budownictwo - mówi. - Wszystko sprzedawało się na pniu. Miałem trochę kontaktów w tej branży i otworzyłem skład budowlany. To był strzał w dziesiątkę. Nie miałem ani grosza kredytu. Od samego początku sklep przynosił duże zyski. Mnóstwo towaru wysyłałem za wschodnią granicę. Zatrudniałem kilkadziesiąt osób. O mojej firmie głośno było w mediach, bo sponsorowałem nie tylko miejscową drużynę siatkówki, ale angażowałem się w różnego rodzaju akcje charytatywne.
Firma z roku na rok się rozrastała. Mirek zarabiał krocie. Stać go było na życie na bardzo wysokim poziomie. Stał się jednym z najbogatszych w mieście.
- W głowie mi się jednak nie poprzewracało od tego - mówi. - Do wszystkiego doszedłem sam. Ciężką i systematyczną pracą. Zawsze powtarzałem moim synom, że w życiu ważna jest konsekwencja. Jeśli już coś robisz, to rób to dobrze i do końca.
Wychowaniem synów zajmowała się głównie Ela. To ona odrabiała z nimi lekcje, woziła na naukę angielskiego, basen. Dbała też o dom. I o siebie. Przynajmniej raz w tygodniu chodziła do kosmetyczki, wydawała też fortunę na różne terapie upiększające. Z czasem przestała gotować. Zatrudnili gosposię.
- W domu nigdy niczego nam nie brakowało - podkreśla nasz bohater. - Dzieci chodziły do prywatnych szkół, mieliśmy swojego pediatrę na telefon, który przychodził nawet w nocy, kiedy chorowali. Dwa razy do roku jeździliśmy wszyscy do ciepłych krajów - Egipt, Turcja, Floryda.
Synowie skończyli studia. Jacek jest po ekonomii, Darek skończył prawo. Już dawno założyli rodziny, wyprowadzili się.
- Mieli taki start, o jakim inni nawet nie marzą - tłumaczy Mirek. - Kupiłem im mieszkania, dołożyłem do samochodów. Jak im coś trzeba, to nigdy nie odmawiam
W drugą stronę nie działa to tak samo. Mirek przekonał się o tym, kiedy pewnego razu poprosił starszego syna o pomoc.
- Miałem wykonać ważny telefon w sprawie dostawy towaru - mówi. - Nie miałem numeru w telefonie. Zapisałem go w domu na kartce. Leżała na stole. Przypomniałem sobie o tym dopiero późnym wieczorem, a byłem kilkadziesiąt kilometrów od domu. Darek mieszkał niedaleko. I jeden i drugi syn mieli klucze do domu. Eli akurat nie było, bo pojechała do koleżanki.
Długo musiał tłumaczyć synowi, dlaczego potrzebuje akurat teraz jego pomocy.
- Wkurzył mnie totalnie, bo zasłaniał się meczem w telewizji, że jest zmęczony i czy ten telefon nie może poczekać do jutra - mówi Mirek. - W końcu z wielką łaską pojechał do domu i podał mi ten numer.
Nie było to pierwszy raz, kiedy nie do końca mógł liczyć na pomoc swoich synów. Młodszy, Jacek, nie tak dawno zasłaniał się też brakiem czasu, kiedy poprosił go o pomoc w koszeniu trawnika
- Wtedy akurat miałem problemy z kręgosłupem - mówi. - Darka nie było, a Jacek powiedział wprost, że niestety, ale jest umówiony.
Z początku Mirek tłumaczył to sobie, że jak był w ich wieku, to też niechętnie pomagał rodzicom. Zwłaszcza jeśli chodzi o domowe obowiązki. Ale mimo to było mu przykro.
- Kilka dni później byłem świadkiem, że jednak nie wszystkie dzieci są tak leniwe - mówi Mirek. - Rano na placu przed firmą spotkałem syna kierowcy, który pracuje u mnie od ponad 15 lat. Pytał o ojca, bo nie odbiera telefonu, a nie wziął kanapek z domu, a miał jechać w długą trasę. I rzeczywiście w ręku trzymał torbę, z której wystawał termos. Od razu pomyślałem sobie, że moim synom przez myśl nie przeszłoby, żeby tak zadbać o ojca.
Mirek od lat chętnie angażuje się w róże akcje charytatywne. Nie zawsze podoba się to jego synom
Przy świątecznym stole doszło z tego powodu między nimi do małego spięcia.
- Co roku przed świętami szykuję dużą paczkę z darami dla biednej rodziny - mówi Mirek. - To krewni mojego pracownika. Ich ojciec zmarł kilka lat temu, jest ich pięcioro w domu, najstarszy syn tylko pracuje. Mama ciągle choruje. Pomagam im jak mogę. I finansowo, a jak trzeba, to i niektóre rachunki za nich płacę. I synowie stwierdzili, że od tego jest rodzina lub odpowiednie instytucje. Strasznie mnie to zabolało, zwłaszcza, że Ela stanęła po ich stronie. Powiedziałem im wtedy, że nie każdy ma w życiu takie szczęście jak oni, że mają bogatych rodziców. I zaczęło się, że im wypominam moją pomoc. Przypomniałem im, jak często mnie zawiedli, kiedy o coś prosiłem, a tłumaczyli się brakiem czasu.
Od tej pory w rodzinie Mirka coś się popsuło. Żona zaczęła mu robić wymówki, że niepotrzebnie kłócił się z nimi przy stole, że zepsuł świąteczną atmosferę.
- Chciałem wtedy, żeby zrozumieli, że w życiu nie są ważne jedynie pieniądze; ważne jest też, żeby się nimi dzielić z innymi, którzy są w potrzebie - tłumaczy Mirek. - Nigdy nie pomagałem nikomu na pokaz, tylko czułem taką potrzebę. Tak zostałem wychowany i chciałbym, żeby moje dzieci też takie były. Okazało się jednak, że wychowałem egoistów bez empatii.
Żona Mirka trzymała stronę synów. Podobnie jak oni stwierdziła, że każdy w życiu powinien liczyć na siebie, a nie wiecznie biadolić i wyciągać rękę po jałmużnę.
- Wtedy nie wytrzymałem - dodaje nasz bohater. - Powiedziałem jej, że w takim razie ciekawy jestem, czy moich synów byłoby stać na utrzymanie chociażby samochodów, za które ja płacę za nich leasing. A rata wynosi równowartość połowy ich pensji. Jakoś nigdy nie wspomnieli, że woleliby liczyć tylko na siebie przy płaceniu. Ela stwierdziła, że to obowiązek rodziców pomagać dzieciom. W końcu się pokłóciliśmy.
Po tej kłótni Mirek pojechał w weekend na ryby. Sam. Zaszył się w głuszy i spędził czas na błogim relaksie z wędką w ręku.
- Zrobiłem sobie coś na wzór spowiedzi generalnej - mówi. - Doszedłem do wniosku, że zostało mi góra dziesięć, może piętnaście lat aktywnego życia. Pod warunkiem, że nie przyplącze się jakieś choróbsko. Od trzydziestu lat ciężko haruję. Wstaję przed szóstą rano, wracam często późnym popołudniem lub w nocy. Codziennie nowe wyzwania. Każdego dnia muszę podejmować ważne decyzje. Kto wie co będzie za rok lub dwa, a ja mam jeszcze swoje marzenia. I to nie związane z pracą, firmą, karierą. Całe życie marzyłem chociażby o tym, żeby pojechać harleyem w Bieszczady. Nigdy nie leciałem balonem ani nie zwiedziłem wszystkich zamków nad Loarą. Ba, nawet nie byłem nigdy w Wieliczce czy Pustyni Błędowskiej. Postanowiłem to nadrobić.
Ela ze zdumieniem słuchała o planach swojego męża. Sądziła, że to chwilowy kaprys Mirka. Zmieniła zdanie, kiedy po tygodniu zobaczyła przed domem lśniącego nowością legendarnego harleya.
- Nie chciała ze mną pojechać w te Bieszczady - kończy Mirek. - Może się skusi na zamki nad Loarą. A synowie? Z niecierpliwością będą czekać na mój powrót. Ktoś przecież musi zapłacić kolejną ratę leasingu za ich auta...