Zaczęło się od grilla i wędzarki. Kiedy sąsiad Marka postawił u siebie w ogrodzie gotowego dużego grilla z marketu, to nasz bohater postanowił, że zainwestuje w murowany grill połączony z wędzarką. Pod dachem. Tak też zrobił.
- Kosztowało to mnie ponad 17 tysięcy - mówi. - Ale warto było. Jak zaprosiłem gości na grilla oraz domowe wędliny, to im szczęka opadła. Najbardziej sąsiadowi. Co tydzień mieliśmy u siebie imprezy. Nie kupowaliśmy też żadnych sklepowych wędlin. Wszystko mieliśmy ze swojej wędzarki. Nawet znajomym wędziłem. Każdy przynosił jakieś mięso i przy piwko spędzaliśmy miło czas.
Ostatniego grillowania Marek nie pamięta. Było to na pewno kilka lat temu. Nie używa też wędzarki
- Wydaje mi się, że moda na grillowanie już minęła - mówi Marek. - Większość naszych znajomych to 50 plus. Przerzucili się na zdrowsze jedzenie. Suróweczki zamiast żeberek, wolą też sałatki od karkówki. Ja przyznam szczerze, nie wędzę ani nie grilluję też z lenistwa. Jak mam ochotę raz na kilka miesięcy na coś z grilla, to wyjmuję z szuflady małego, elektrycznego grilla z płytą i z żoną po dziesięciu minutach mamy gotowe steki.
Marek nie oparł się także pokusie posiadania własnego basenu. Nie stacjonarnego, bo to nie ten klimat, ale na rynku pojawiły się wtedy duże, rozporowe baseny z pompą i innymi akcesoriami.
- Zobaczyłem taki u znajomych - mówi. - I oczywiście chciałem mieć największy z możliwych. Kupiłem taki na prawie 23 tysięcy litrów. Dwa i pół razy większy od znajomych. To był błąd.
Kiedy oni już po dwóch dniach upałów pluskali się w ciepłej wodzie, ja wciąż czekałem aż się nagrzeje
- Kiedy już to nastąpiło, to przyszło ochłodzenie, deszcze i tak w kółko. Dokupiłem różne maty grzewcze, solarne, ale i tak woda częściej była zimna niż taka, do której można było z czystą przyjemnością wejść i się pochlupać. Nie znałem się też na pielęgnacji. Zamiast sprawdzać poziom pH, to wrzucałem bez sensu chlor kilogramami, kupowałem różnego rodzaju chemikalia, a woda i tak po kilku tygodniach była mętna, na bokach basenu robiła się jakaś maź. Ohyda. W sumie kąpałem się może kilka razy. Żona ani razu, bo było jej zdecydowanie za zimno.
Za rok Marek zainwestował w piaskową pompę za 800 złotych, woda wreszcie była czyściutka, ale zdarzyło się nieszczęście.
- Dokupiłem większą matę solarną i nie dokręciłem dobrze złączki - mówi Marek. - Już było późno, a rano wyjeżdżaliśmy na dwa dni do znajomych. Kiedy wróciliśmy w niedzielę wieczorem, to wody w basenie było tyle, co na dnie. Wokół niego - na trawie - zrobiło się prawie bagno. Wtedy Maria, moja żona się zbuntowała. Powiedziała, że drugi raz wody nie będziemy wpuszczać, bo pójdziemy z torbami, jak przyjdzie rachunek za wodę i ścieki. Złożyliśmy ten basen i do dzisiaj leży w garażu.
Podobnie jak dwa kajaki, które kupił też kilka lat temu. Było to tak: znajomi zaprosili ich na spływ. Początkowo się wzbraniali, ale w końcu dali się namówić. Przepłynęli niecałe dziesięć kilometrów. Tak im się to spodobało, że za tydzień znowu chwycili za wiosła. Tym razem na innej rzece.
- Złapaliśmy bakcyla - przyznaje Marek. - Po powrocie usiadłem do komputera.
Stwierdziłem, że fajnie byłoby mieć własne kajaki
- Wtedy nie jesteśmy uzależnieni od wypożyczalni, moglibyśmy sami robić spływy. Było to o tyle korzystne, że przyjaciółka Marii, z którą znamy się od lat, wyraziła chęć, że zabierałaby nas i kajaki z miejsca, do którego docieralibyśmy.
Nowy sprzęt użyli jeden, jedyny raz. Potem na przeszkodzie stanęła albo deszczowa aura, albo zimno, albo obowiązki. Marek o kajakach po 1900 złotych za sztukę przypomina sobie wtedy, kiedy zaczepi o nie głową w garażu. Są podwieszone pod sufitem.
- Maria czasami się śmieje, że mi założy blokadę na zakupowe portale internetowe - mówi Marek. - To było po tym, jak kolega namówił mnie na zakup skutera śnieżnego. Wtedy była moda raczej na quady, ale ja chciałem mieć coś oryginalnego. On mieszkał na wsi. Wyjeżdżał często do Szwajcarii do pracy. I stamtąd przywiózł używany skuter. Akurat napadało mnóstwo śniegu i jak się przejechałem tym skuterem, to oniemiałem z zachwytu. To była niesamowita frajda. I znalazłem w internecie dealera takiego sprzętu z Chin. Nie kosztowały majątku, coś około siedmiu tysięcy złotych. Marii się oczywiście nie przyznałem, bo by zaraz protestowała. Ale w końcu się dowiedziała, kiedy mi go przywieźli. I miałem szczęście, bo dzień wcześniej napadało tyle śniegu, że musiałem odśnieżać drogę do garażu.
Po południu przyjechał szwagier Marka z rodziną. Była okazja do pochwalenia się nowym sprzętem
- Tylko się wstydu najadłam - przyznaje nasz bohater. - Najpierw skuter nie chciał odpalić. Już Maria zaczęła ze mnie kpić. Kiedy odpalił, to było tyle dymu jak z rury wydechowej trabanta. Dumny usiadłem za kierownicę i ruszyłem w stronę pól. Zakopałem się na pierwszej, niewielkiej zaspie. Potem na drugiej, i kolejnej. W końcu silnik zgasł i już go nie uruchomiłem. Byłem wściekły, a szwagier miał niestety niezły ubaw. Na szczęście nie było problemów z oddaniem sprzętu. Sam zawiozłem ten skuteropodobny wyrób do sklepu.
Nie był to jedyny nietrafiony zakup Marka. Do dzisiaj z niechęcią przypomina sobie, jak chciał zaoszczędzić na kosztach instalacji zdalnie otwieranej bramy. Znalazł kompletny zestaw w internecie. Okazja.
- Było o połowę taniej niż normalnie - mówi. - Zawsze chciałem mieć taka bramę zamykaną i otwieraną z pilota. Miałem nawet podciągnięty prąd. Już przezornie wcześniej o tym pomyślałem. Sam wszystko zamontowałem. Kiedy poszedłem pochwalić się żonie, skrzydła bramy nieoczekiwanie się zamknęły. Na tylnych błotnikach audi do dzisiaj są rysy...
Znajomi Marka znają już jego ciągoty do częstego kupowania gadżetów. Śmieją się z tego, a on się obraża. Chociaż czasami złości się, że nie doceniają jego kreatywności
- Kiedyś kupiłem sobie nietypowy zegarek - mówi. - Zamiast typowego wskazywania czasu, wyświetlał się rząd cyfr. W jednym rzędzie trzy, cztery cyfry, które trzeba było dodać. To były godziny. Pod spodem na tej samej zasadzie minuty. Czasami trzeba się było nagimnastykować, żeby to wszystko pododawać. Kiedyś na ulicy zaczepił mnie taki wytatuowany jegomość o byczym karku. Zionął alkoholem na odległość. Spytał ochrypłym głosem o godzinę. Zacząłem dodawać te cholerne cyferki mamrotając przy tym. Spojrzał na mnie spode łba. "Gościu, w tym wieku to wypadałoby znać się na zegarku" - usłyszałem.
Marek ma za sobą również etap fascynacji warzywniakiem w ogrodzie
Maria od samego początku powiedziała kategorycznie, że na stare lata nie da się wrobić w plewienie, pikowanie, przesadzanie i podlewanie.
- Kolega mnie zainspirował - śmieje się Marek. - Miał tunel foliowy, pochwalił się swoimi pomidorami, ziołami, sałatą. Oczywiście nic nie pryskane, zdrowe, ekologiczne.
Za tydzień w rogu ogrodu stanęła półprofesjonalna szklarnia. Z uchylnymi okienkami, instalacją do nawadniania, oświetleniem.
- Przez pierwszy rok miałem frajdę - przyznaje Marek. - Sama przyjemność zjeść własną sałatę czy rzodkiewkę. Zasiałem tyle tego, że nie miałem miejsca na przesadzenie potem do gruntu. Ile ja się narobiłem przy tych grządkach; potem trzeba to było pielić, nawozić obornikiem, podlewać. Każde popołudnie miałem zajęte, a Maria tylko chodziła i się ze mnie śmiała. Palcem nawet nie kiwnęła.
Jego pierwsza i prawdopodobnie ostatnia szklarnia wciąż stoi w ogrodzie. Trzyma w niej narzędzia, skrzynki, stare meble ogrodowe
- Chodzą mi głowie teraz rowery elektryczne - zdradza na koniec. - Wspomniałem już o tym żonie. Że to dobre rozwiązanie, zwłaszcza że mam problem z kolanem. Nic nie powiedziała. Kazała mi tylko zajrzeć do garażu. Tam, przy ścianie stoją dwa, prawie nieużywane rowery. Kupiłem je kilka lat temu, bo zazdrościłem sąsiadom, którzy co weekend jeździli gdzieś na rowerowe wycieczki. Sprzedawca namówił mnie też na sakwy, kaski z oświetleniem, bidony trzymające długo temperaturę i specjalne zabezpieczenia, których nie sforsuje żaden złodziej. I oczywiście termoaktywna odzież z najwyższej półki cenowej. Uwierzyłem oczywiście, że na tym rowerze za 6 tysięcy i w takiej odzieży, to przejechanie stu kilometrów to będzie dopiero rozgrzewka. Z Marią zasapaliśmy się już na pierwszej górce - kilometr od domu. To był przedostatni raz, kiedy byliśmy na rowerach. Ostatni raz to była tylko próba. Postanowiliśmy wtedy pojechać rowerami do znajomych na działkę. Niedaleko. Okazało się jednak, że i w jednym i w drugim rowerze nie było w przednich kołach powietrza. Wtedy przypomniałem sobie o kieszonkowym kompresorze, który za 180 złotych kupiłem dwa lata temu. Podłączało się go do ładowarki takiej jak do telefonu. Zanim kompresor się naładował, zrobiło się późno i pojechaliśmy w końcu samochodem. Rozchmurzyła się dopiero wtedy, kiedy włączyłem jej nową matę masującą na siedzeniu. Nie była droga. Niecałe dwie stówy.