Adam co roku z nostalgią wspominał rodzinne uroczystości sprzed lat, kiedy spotykali się w takim gronie, że ledwo mieścili się za stołem.
- Na święta u dziadków zjeżdżało się często nawet ponad trzydzieści osób - mówi Adam. - Spaliśmy potem na podłodze, bo nie było jak się pomieścić. Wesoło było. Wszyscy się znaliśmy, utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Widziałem, jak dziadkowie byli szczęśliwi widząc wkoło siebie tak liczną rodzinę. Spotykaliśmy się potem także w mniejszym gronie. Jako dziecko pamiętam, że moi rodzice zabierali mnie często z bratem na tzw. rodzinny objazd. W weekend odwiedzaliśmy nawet kilka rodzin - bliższych i dalszych kuzynów ojca, którzy mieszkali niedaleko siebie, głównie na wsi. Nie można było jednych odwiedzić, a drugich nie, bo potem mieli pretensje. Tata o to dbał. Mama nie miała tak licznej rodziny. Lubiliśmy z bratem te wyjazdy, bo w każdym domu były jakieś dzieci, z którymi się można było pobawić. Dla nas to też była atrakcja, kiedy można było przenocować na sianie w stodole lub posiedzieć na traktorze, nie mówiąc już o jedzeniu wspaniałych czereśni prosto z drzewa. Jak był kryzys, to zawsze przywozili ze wsi jajka, ziemniaki, a nawet wypatroszoną kurę na rosół. W sklepach trudno było wtedy cokolwiek dostać.
Adam przypomina sobie także, że jego rodzice byli zapraszani też na większość uroczystości weselnych - także dalszej rodziny
- Jak byłem starszy, to też mnie zabierali na te wiejskie wesela - kontynuuje Arek. - Wielu rodziców tak robiło. Dzięki temu poznałem mnóstwo rodziny. Potem, po latach była okazja do wspomnień.
Ostatni raz, w tak licznym gronie, jak na świętach rodzina Arka spotkała się na pogrzebie. Najpierw babci, trzy miesiące potem dziadka.
- To było trzydzieści lat temu - wspomina nasz bohater. - Po ich śmierci już nic nie było tak jak dawniej. Jak żyli, to pielęgnowali tradycje rodzinnych spotkań. Owszem, z ciociami, wujkami wciąż mieliśmy potem kontakt, dzwoniliśmy i wciąż dzwonimy do siebie, składamy sobie życzenia świąteczne czy imieninowe, ale w większym gronie przestaliśmy się spotykać. Czasami gdzieś tam dochodziły mnie słuchy, że syn siostry ciotecznej się ożenił, a ktoś tam ma już wnuka, ktoś się rozwiódł. Zdarzało się, że dzwoniłem do kuzyna i pytałem, czy jego syn już chodzi, a on ze śmiechem mi tłumaczy, że trzylatki to już od dawna chodzą. Tak ten czas leci.
Kilkanaście lat temu zmarł Arka wujek. Na pogrzeb przyjechali najbliżsi.
Na stypie Arek rzucił hasło, że dobrze byłoby się spotkać kiedyś w większym gronie, żeby dzieci się poznały, powspominać. Wszystkim się ten pomysł spodobał. Nie było tylko komu to wszystko zorganizować
- Potem powstały media społecznościowe - mówi Arek. - Już wtedy zachęcałem swoje dzieci, żeby chociaż w ten sposób poznały swoich bliskich. Okazało się jednak, że to nie samo. Owszem, na początku wymieniły jakieś grzecznościowe komentarze, ale trudno to nazwać kontaktem. Bardziej mnie to rajcowało, kiedy widziałem w internecie, że syn mojej kuzynki robi karierę jako piłkarz, a inny zaczyna robić doktorat z astronomii w Hiszpanii.
Powrócił ponownie pomysł, żeby zorganizować duże, rodzinne spotkanie.
- Któregoś dnia porządkowałem stare fotografie - mówi Arek. - Na wielu z nich były osoby, których zupełnie nie znałem. Nigdy nie pytałem o to ani rodziców, ani dziadka. Nie interesowało mnie to wówczas. Pomyślałem przy tych zdjęciach, że to już przepadło. Dotarło do mnie, że ze strony ojca zostały mi już tylko dwie starsze ciocie, z których jedna była w ośrodku dla niepełnosprawnych, a druga miała zaawansowaną demencję. Nie pomogły mi z tymi zdjęciami. Wtedy pomyślałem sobie, że nie chciałbym, żeby moje dzieci popełniły ten sam błąd. Uświadomiłem sobie, że z wieloma swoimi rówieśnikami z najbliższej rodziny nigdy się nie widzieli, nie mieli nawet pojęcia, kto jest kim.
Arek postanowił działać. Dotarł do każdego. Zdobył telefony nawet do tych, których nie widział od lat
- Chciałem, żeby to była rodzinna uroczystość - mówi. - Nie w restauracji, jakimś wynajętym lokalu, tylko u mnie w domu. Kasia, moja żona początkowo była sceptycznie nastawiona do imprezy w domu, ale w końcu przyznała mi rację. Dom to dom. Mieliśmy mnóstwo miejsca. Byliśmy przygotowani albo na siedzenie w salonie albo w ogrodzie. W zależności od pogody.
Maciek, syna Arka utworzył na komunikatorze rodzinną grupę, gdzie informowali się wzajemnie o przygotowaniach do spotkania.
- To był super pomysł, bo młodzi dowiedzieli się, że ktoś gra na saksofonie, inny ma warsztat samochodowy, a Ania jest kosmetologiem - śmieje się Arek. - Zaczęły się zaraz żarty, przesyłanie zdjęć, maili. Cieszyłem się z tego jak dziecko
Spotkanie odbyło się w końcu w ogrodzie. Pogodna na szczęście dopisała. Było ciepło. Miało też nie padać. I rzeczywiście nie padało.
- Na tarasie nie pomieścilibyśmy się - mówi Arek. - Ustawiłem na trawniku kilka stołów. W miejscu, gdzie po południu był cień. Nie trzeba było żadnego zadaszenia.
Wprawdzie Arek z żoną zamówili u znajomego pieczone prosię jako główne danie, ale każdy przywiózł coś ze sobą. Nie brakowało też alkoholu, zwłaszcza nalewek domowej roboty.
- Nie wiedziałem, że nawet mój chrześniak robi nalewki; wygrał nawet jakiś prestiżowy konkurs za nalewkę z rokitnika - mówi Arek. - Jego żona z kolei, która jest z pochodzenia Chorwatką, przywiozła ze sobą znakomitą rakiję.
Najwięcej było młodych. Arek widział niektórych z nich po raz pierwszy w życiu. Znał ich jedynie ze słyszenia. Kilkoro od lat mieszka za granicą.
Zaproponował, żeby każdy z nich wstał, przedstawił się i powiedział coś o sobie
- Na początku mieli tremę, wstydzili się, ale było też sporo śmiechu, bo wnuk mojej cioci, który studiuje hungarystykę, zaczął mówić o sobie w języku węgierskim - opowiada Arek. - Mój siostrzeniec z kolei, który jest lekarzem zażartował, że dla rodziny zrobi wszystko. Nawet rzuci palenie, bo słyszał, że szkodzi.
W sumie, razem z dziećmi przyjechało trzydzieści osób. Najmłodsze miało pół roku. To piąte dziecko u Jasia - najstarszego wnuka cioci Hani.
- Udało się nam zrobić wspólne zdjęcie - mówi Arek. - Ledwo się zmieściliśmy w kadrze.
Po tym spotkaniu dużo się zmieniło. Przede wszystkim młodzi zaczęli do siebie dzwonić, zapraszać
Planują też wkrótce wspólny wyjazd na mecz Rafała - to ten zdolny piłkarz, który niedawno zadebiutował w pierwszej lidze. Syn ciotecznego brata Arka. Nie był na spotkaniu, bo miał akurat mecz. Chcę mu zrobić teraz niespodziankę. Maja nawet pomysł na baner, który wezmą ze sobą na trybunę.
Ten, który ma warsztat samochodowy, to z kolei bratanek Arka. Od lat serwisuje jego samochód. Też nie znał wielu swoich kuzynów.
- Teraz z pewnością ich bliżej pozna, bo wiem, że się już umawiali z nim na różne naprawy - mówi Arek.
Maciek, jego syn zaprzyjaźnił się z Adrianem - tym od hungarystyki. Po tym spotkaniu wciąż wydzwaniają do siebie. Połączyła ich pasja do filmu. Maciek jest dziennikarzem i scenarzystą. Adrian z kolei tłumaczem. Węgierski jest czwartym językiem, którym biegle się posługuje. Jest też reżyserem i producentem filmowym. Nic dziwnego, że z Maćkiem znaleźli od razu wspólny język.
- To rodzinne spotkanie to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłem w życiu - kończy nasz bohater. - Było tak jak dawniej, kiedy u dziadka ledwo się w chałupie mieściliśmy. Cała rodzina - i starsi i dzieciaki. Mam nadzieję, że takich spotkań będzie więcej. Ale do dzisiaj nie zapomnę słów mojego syna na tej imprezie. "Tata, ja w życiu nie sądziłem, że mamy tak dużą rodzinę". Ja też.