Partner: Logo FacetXL.pl

Rozmowa z Pawłem Franczakiem, psychoterapeutą, filozofem

 

Czy miał pan kiedykolwiek w swoim gabinecie parę, która szukała pomocy psychologa, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że to beznadziejny przypadek?

- Nazwanie, nawet w swojej głowie, kogoś "beznadziejnym przypadkiem" chyba uniemożliwiałoby mi pracę. Podchodzę do pacjentów z nadzieją i nastawieniem, że nie może być aż tak źle, skoro są w gabinecie psychoterapeuty. Samo to świadczy o jakimś zaangażowaniu. Czy znaczy to, że osiągną dokładnie ten cel, z którym do mnie przyszli, to już inna sprawa. Czasem na przykład okazuje się, że nie tyle trzeba pracować z parą, co raczej indywidualnie z nią czy z nim. I że tak właściwie, to terapia par była tylko pretekstem, by można było podjąć indywidualną terapię.

Czy może sugerować skłóconym partnerom, żeby dali sobie spokój ze swoim małżeństwem?

- Psychoterapeuta ma prawo zasugerować, że rozstanie będzie służyć ludziom bardziej niż bycie razem, choć to ekstremalny przypadek. Małżeństwo działa dopóty dobrze, dopóki między ludźmi jest miłość. Mój nauczyciel, Andrzej Nehrebecki powiedział kiedyś, że właściwie związki powinny mieć z góry określony „czas przydatności”, np. 5 lat. Jeśli ktoś uznał, że po tym czasie wciąż dobrze mu z tą drugą osobą, oboje powinny wybrać się do stosownego urzędu i „przedłużyć” małżeństwo. Jeśli nie, to z automatu byłoby zakończone. Niestety, żyjemy często w przekonaniu, że dobry związek to związek długi. Nawet jeśli nie ma w nim miłości, a jest już tylko obojętność czy nawet nienawiść. Czemu to wtedy służy? Chyba tylko naszemu poczuciu bycia „przyzwoitym”, społecznie akceptowanym. A może w naszej naturze leży wytrzymywanie długiego przykrego stanu, bez względu na wszystko? Z przedłużaniem związku, w którym od dawna nie ma żadnej iskry miłości jest trochę jak z przedłużaniem życia osoby starszej na siłę, za pomocą leków i zabiegów medycznych. Nie robimy tego dla tej osoby, robimy to, bo nie umiemy poradzić sobie z odejściem i stratą. A częścią miłości jest ryzyko utraty, tylko wtedy ma ona zresztą sens.

O co się najczęściej kłócą ludzie?

- Gdybym miał ufać prywatnym “statystykom”, czyli temu, co pacjenci mówią w gabinecie, byłyby to tak zwane “pierdoły”. Tak nazywają to pacjenci. W rzeczywistości jednak często kryje się pod tym mnóstwo ważnych spraw. Te szklanki nie włożone do zmywarki, te spory o odebranie dziecka ze szkoły - to w rzeczywistości tylko powierzchnia, pod nią mogą znajdować się podstawowe tematy: jaki jest podział ról w związku, czy obie strony są zadowolone z tego podziału? To pytania o wzajemny szacunek, o tłumioną złość. A to już wcale nie są "pierdoły”. Bo na dobrą sprawę wszyscy wiemy, że w dobrym domu naczynia same się zmywają, pytanie więc, co zrobić, by "nasz dom był dobry”. Czasem powody, dla których w naszym domu naczynia nie chcą się zmywać same są nieoczywiste. Np. jeśli jeden z małżonków jest wiecznie sfrustrowany tym, że szmatka powinna leżeć po lewej stronie zlewu, a druga połówka kładzie ją po prawej, to może to oznaczać wiele rzeczy, niekoniecznie złośliwość tej osoby, która zapomina kłaść szmatkę po lewej... Choćby to, że przedkładamy nad dobro związku swoje przekonania o tym, jak powinno być. Bo my wiemy lepiej, gdzie ma leżeć szmatka! Czyż nasze pomysły nie są lepsze? W skrócie więc: ta szmatka i porządek są dla nas ważniejsze niż miłość. I to jest w terapii istotny temat do pracy.

Czy „ciche dni” to najgorsze rozwiązanie w małżeństwie?

- To w ogóle nie jest rozwiązanie. Co miałoby to rozwiązać? To raczej próba ukarania milczeniem, która nie ma szansy przynieść nikomu ulgi, bo i jak? Rozmowa, nawet najtrudniejsza, daje szansę na pokonanie kryzysu, na uczciwe powiedzenie sobie "przepraszam" i rozpoczęcie nowego etapu z lekkością. Cisza to nic więcej jak agresja, którą ukrywamy pod płaszczykiem bycia zranioną ofiarą. Są pary, które praktykują wielodniowe ciche dni, czyli robią to, co wojsko przy oblężeniu twierdzy: czekają na wymęczenie „przeciwnika”. Jednak jeśli strona milcząca wygra i doczeka się przeprosin od swojej połówki, nikt nic nie zyskał, prócz poczucia wyższości. A nie o wyższość w związku chodzi.

Z pomocy psychologicznej korzysta coraz więcej młodych ludzi. Skąd to się bierze?

- Z jednej strony, na pewno z większej dostępności psychoterapii i większej świadomości społecznej. Z drugiej: z kondycji społeczeństwa. W skrócie: nędznej kondycji. Zastanowiły mnie ostatnio słowa znajomej, która powiedziała, że 30 lat temu baliśmy się o nasze dzieci, kiedy wychodziły z przyjaciółmi na zewnątrz, bo mogły coś przeskrobać, zrobić coś sobie. Dziś dzieci dużo rzadziej wychodzą ze znajomymi, więc my nie mamy już takiego lęku, za to boją się one same. Badania w USA pokazały, że pokolenie dzisiejszych 19-20-latków w Stanach jest najbardziej lękowym pokoleniem od kiedy robi się w ogóle te badania. Mamy więc coraz bezpieczniejsze życie, kuleją jednak nasze relacje. Moja żona powiedziała ostatnio, że słyszała w radiu jak młodzi ludzie z ekscytacją i zdumieniem rozmawiali o tym, jak ich kolega poderwał dziewczynę na ulicy. Na ulicy! Dla nich było to egzotyką z czasów ich rodziców, oni nie wyobrażali sobie poznania kogoś bez pośrednictwa mediów społecznościowych.

Coraz więcej osób przyznaje się publicznie do swojej nerwicy lękowej. Kiedyś był to temat tabu.

- Kiedyś, nie tak dawno zresztą, w ogóle temat kłopotów psychicznych był tabu. Uważano, że do psychoterapeuty idą tylko wariaci czy nieudacznicy. Bogu dzięki zmiana jest duża, choć wciąż o terapii funkcjonuje wiele mitów. Co do lęków: dzisiejszy system społeczno-polityczny z naciskiem na sukces jednostki musi mieć swoje skutki uboczne, zaburzenia lękowe są jednym z nich. A dodajmy do tego, że po kilku dniach obcowania z mediami trudno mieć dobry nastrój. Kryzys klimatyczny, pandemia, wojna - nie możemy oczekiwać, że spłynie to po nas jak po kaczce. Ja sam widzę, że czytanie newsów pogarsza mój dobrostan i robię to rzadko. Koncentruję się za to na praktykowaniu wdzięczności za to, co mam. Pomaga.

Warto leczyć się w oparciu o porady internetowe?

- Jeśli mówimy o leczeniu w pełnym znaczeniu tego słowa, to nie ma to sensu. Do leczenia potrzebny jest drugi człowiek. Żywy człowiek, dodam, nie algorytm.

Czy są rodzaje nerwic lękowych, których się nie da do końca wyleczyć?

- Jeśli lęk jest skutkiem fizycznego uszkodzenia jakiejś części mózgu, np. po wypadku samochodowym czy na skutek długotrwałego obcowania z toksycznymi substancjami chemicznymi może to być niewykonalne, ale to skrajne przypadki. Leczenie zaburzeń lękowych jest możliwe i warto pójść z tym do specjalisty. A poza tym - zawsze mam kłopot, kiedy sugeruje się, że coś jest niewyleczalne. “Schizofrenii nie da się leczyć” - uważano na przykład i uważa się często do dziś. Bertram Karon, psychoanalityk z USA, leczył ją jednak z powodzeniem.

Czy istnieje profilaktyka nerwicy? Można się przed nią uchronić?

- Profilaktyką są zazwyczaj bliskie relacje z ludźmi. I nie dotyczy to tylko lęków, ale i np. chorób serca. Są też jednak przyczyny naszych zaburzeń, na które nie mamy żadnego wpływu. Dlatego warto wybrać się do kogoś, kto pomoże nam odnaleźć powód, dla którego akurat nas dotknęła ta choroba, to zaburzenie. Można powiedzieć, że szeroko rozumiane choroby mówią do nas w języku, którego nie rozumiemy. I z miejsca staramy się ich pozbyć, nawet nie próbując zrozumieć, co ma swoją cenę. Ważne, by najpierw zobaczyć, co za tym zaburzeniem, za tą chorobą stoi, leczenie wtedy jest często całkiem proste.

A co ze złością? Czy można nauczyć się trzymać ją na wodzy?

- Można też wylać dziecko z kąpielą, więc bądźmy ostrożni. Czym innym jest wściekłość, w którą wpadamy z byle powodu, czym innym zaciskanie zębów, aż do bólu, bo tego wymagano od nas w dzieciństwie. W pierwszym przypadku trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, np. przed czym chroni nas ta wściekłość? Może przed innymi uczuciami, których wolelibyśmy nie widzieć? W drugim z kolei najpierw powinniśmy uświadomić sobie, że właśnie ciężko pracujemy na wiele różnych chorób fizycznych. “Kto palcem w bucie kiwa, a w sercu złość ma niską, ten szkodzi, mówiąc w skrócie, i sercu i odciskom”, cytując Szekspira. Czasem wystarczy po prostu zobaczyć, że wyrażenie adekwatnej do sytuacji złości nie kończy świata.

Skąd mamy wiedzieć, że nadszedł ten czas, kiedy nie jesteśmy w stanie poradzić sobie z samym sobą i że to już najwyższa pora na psychoterapię lub leki?

- Człowiek nie ma (na szczęście!) wbudowanego bezpiecznika z lampką, która pokazuje, że to dokładnie ten moment, kiedy trzeba udać się do specjalisty. Jeśli zauważamy jednak, że nasz stan psychiczny jest fatalny i trwa to dłużej niż zazwyczaj, a nie pomagają rzeczy, które pomagały do tej pory, jak ćwiczenia fizyczne czy spotkania z przyjaciółmi, warto rozważyć spotkanie z psychoterapeutą/ką. Najwyżej po konsultacji okaże się, że to nie czas na terapię i tyle; nic nie tracimy, a sporo możemy zyskać. Na pewno nie warto czekać do momentu, w którym jesteśmy pogrążeni w beznadziei po szyję. Wtedy bywa, że najpierw konieczne będą leki, które zazwyczaj jednak wiążą się ze skutkami ubocznymi. Co ważne, psychoterapia nie zawsze oznacza mierzenie się z ciężkimi dolegliwościami, jak np. depresja kliniczna. Czasem może chodzić o utratę sensu życia, kłopoty w związku, z wychowaniem dzieci, czy z pracą. Nie musi oznaczać też wieloletnich wizyt, to zależne jest od nurtu, w jakim ktoś pracuje. Dodam, że żeby znaleźć odpowiedniego specjalistę/tkę, najważniejsze jest to, jak się z tą osobą czujemy, już od pierwszego kontaktu, np. telefonicznego. Nurt terapeutyczny, liczba dyplomów na ścianie i cena za godzinę sesji to rzeczy wtórne, liczy się relacja. Trochę jak w związku.

Czy psychoterapia ma przyszłość? Kiedyś może będzie tabletka, która rozwiąże wszystkie nasze problemy bez potrzeby ingerencji terapeuty.

- Kiedy słyszę o takich pomysłach, zastanawiam się nad siłą, która sprawia, że ludzie chcą, by inni ludzie byli im niepotrzebni, zbędni. Takiej tabletki nie będzie, bo to tak, jakby wierzyć w świat, w którym nikt nie będzie czuł bólu, smutku i złości. A gdyby była, to ja w takim świecie nie chce żyć, to nie świat ludzi, a robotów. Psychoterapia jest więc oazą człowieczeństwa. Te wyimaginowane “tabletki na wszystko” mają oczywiście swoje plusy. Nie wymagają żadnej relacji. Nie mają ludzkich wad. Terapeuci zachowują się często inaczej, niż byśmy chcieli, tabletki nie. Ale nigdy nie dostaniemy od nich tego, co może nam być dane od drugiej osoby. Terapia to proces, w którym ma szansę przepłynąć przez nas lecząca siła. Do tego potrzeba jednak człowieka, z jego niedoskonałościami.

Paweł Franczak, rocznik 1980, psychoterapeuta i filozof. Studiował w Instytucie Psychoterapii Integratywnej, szkoli się w Polskim Stowarzyszeniu Psychoanalizy Bioenergetycznej. Pracuje w nurcie psychoterapii MetaSystemowej. Mieszka w Warszawie, pochodzi ze wsi Olbięcin na Lubelszczyźnie.

 

Tagi:

psychoterapia,  kryzys,  małżeństwo, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz