Partner: Logo FacetXL.pl

Marek ma 63 lata. Mieszka w małej miejscowości na Pomorzu. Był zawodowym żołnierzem. Pięć lat temu skorzystał z okazji i poszedł na wcześniejszą emeryturę.

- Dzieci już dawno założyły rodziny i rozjechały się po świecie – mówi.- Żona jeszcze pracuje, a ja nie mogłem znaleźć sobie miejsca w domu. Dorabiałem w różnych zakładach, byłem dozorcą, ale kolega namówił mnie, żebym rozwoził towar po sklepach. To była ciężka praca, bo trzeba było wstawać już o świcie, do tego dźwigać skrzynki, pojemniki, potem jeszcze przyjmować kasę, rozliczać się. Było tak, że wyjeżdżałem o 3 rano i wracałem o 17. Właściciel płacił grosze – 120 zł dniówka. Do tego oszczędzał na aucie. O nic nie można się było doprosić. Na wymianę klocków czekał dotąd, aż zaczął trzeć metal o metal – tak były starte.

fot. archiwum własne

Jeździłem starym, wysłużonym iveco z pękniętą szybą i na łysych oponach

 

Wytrzymał trzy miesiące. Od znajomego dowiedział się, że w jednej z firm potrzebują kierowców do jeżdżenia po Europie.

- Szef, młody chłopak, był bardzo konkretny i rzeczowy – mówi Marek. - Na początku miałem być tydzień w trasie, tydzień wolnego. To miał być taki sprawdzian.

- Jak ci się spodoba, to będziesz z czasem miał dłuższe trasy – powiedział.

I się spodobało. Na razie najdłużej był w trasie ponad trzy tygodnie. Przejechał wtedy prawie 6 tysięcy kilometrów.

- Szef czasami chce zaoszczędzić na opłatach za korzystanie z autostrad i wysyła mnie w trasę lokalnymi drogami - mówi Marek. - Czasami mi się to podoba, zwłaszcza wtedy, kiedy nie muszę się śpieszyć. Jazda autostradą jest zwykle monotonna. Zawsze to jest jakaś odmiana, kiedy przejeżdżasz przez małe, zabytkowe miasteczka. Zawsze jak zobaczę coś ciekawego, to robię zdjęcie i dzwonię do żony. Najbardziej się wtedy denerwuje, kiedy opowiada, że w Polsce pada akurat śnieg, a ja jej wysyłam zdjęcie ze słonecznej włoskiej plaży i mówię, że jest 15 stopni ciepła.

fot. archiwum własne

 

Wie, że nie zarabia maksymalnej stawki za taką pracę.

- Rozmawiamy ze sobą na parkingach – mówi. - Niektórzy mają 300-400 złotych za dzień pracy. Mnie to jednak wystarcza. Nie ma małej emerytury; w zasadzie nie musiałbym dorabiać, ale złapałem bakcyla jazdy i zwiedzania. To lepsze od siedzenia w domu z pilotem w ręku. Koledzy czasami mnie pytają, po co mi ta włóczęga na stare lata. Jak im pokazuję wtedy zdjęcia z plaży nad Atlantykiem czy pod wieżą Eiffla, to zmieniają temat.

 

Jedzenie zabiera ze sobą. Dwie pełne torby. Ma kuchenkę turystyczną, czajnik

 

- Kogoś to może dziwić, ale mi się podoba takie życie - mówi. - Nie muszę mieć wygód. Jeśli jest możliwość, to za 2-3 euro biorę prysznic gdzieś na stacji, a jeśli nie – to mam miednicę, podgrzewam wodę i myję się w kabinie. Trzeba się trochę przy tym pogimnastykować, ale nie ma tragedii. Byłem w dzieciństwie harcerzem, wiele razy spałem pod namiotem czy gołym niebem. Dla mnie takie życie „trapera” to żadna niewygoda. Potrafię się przystosować do każdych warunków. Jak nie ma toalety, to idę do lasu czy w krzaki. Ale zawsze z saperką. Tak jestem już nauczony. Po sobie nigdzie nie zostawiam śladów.

fot. archiwum własne

 

Śpi w samochodzie – w specjalnej nadbudówce nad kabiną. Z okienkiem. Nie marznie. Jego samochód ma webasto. Na początku miał problemy, żeby się wdrapać na górę, ale z czasem opanował tę sztukę.

 

Marek zauważył, że usługi transportowe cieszą się coraz większym powodzeniem

 

- Kiedyś na parkingu spotkałem młode małżeństwo ze Śląska – mówi nasz bohater. - Od dwóch lat jeżdżą razem po całej Europie. Kiedy jedno z nich prowadzi, to druga osoba siedzi z laptopem i szuka kolejnych zleceń. Auto, dostawczego forda wzięli w leasing. Nad kabiną mają – tak jak ja – wygodne duże, łóżko. Tam śpią. Raz na jakiś czas wynajmują przez internet pokój czy też apartament i robią sobie wtedy wolne. Na pace mają zamontowane rowery i zwiedzają okolice. Nie mają dzieci, sami sobie ustalają godziny pracy, biuro firmy mieści się w ich szoferce. Mówią, że dzięki temu zwiedzili już prawie wszystkie najbardziej atrakcyjne miejsca w Europie.

Spotkał też kierowców, którzy w trasę zabierają swoje psy.

fot. archiwum własne

 

- Podziwiam tych, którzy kiedyś jeździli po świecie samochodami bez klimatyzacji, wspomagania, GPS-ów, nie mogli korzystać z nowoczesnych parkingów, gdzie można zjeść, wziąć prysznic, zrobić niezbędne zakupy. Sam pamiętam, jak w latach 80. ub. w. jeździłem do Austrii czy byłej Jugosławii. To były prawdziwe wyprawy. Dzisiaj włącza się tempomat, a nawigacja sama poprowadzi do celu. Nie tak dawno słyszałem, jak młody kierowca chwalił się, że jechał non stop z Paryża do Warszawy. Samochodem osobowym, do tego z najwyższej półki. Nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Spytałem go tylko, czy jechał kiedyś w zimie żukiem z Gdańska do Rzeszowa na letnich oponach, bo kiedyś innych nie było. Do tego z kiepskim ogrzewaniem i w kabinie, gdzie z każdej dziury wiało. Trzeba było opatulać się w kurtkę i przykrywać do tego kocem.

 

Markowi najbardziej pasują drogi w Niemczech

 

- Mają tak gęstą sieć autostrad, że jazda nimi to czysta przyjemność – mówi. - Poza tym, o niebo lepiej niż u nas są tam zorganizowane objazdy. Dobrze się także jeździ po Włoszech.

We Francji unika autostrad. Są drogie. Szef kazał mu jeździć drogami lokalnymi. To wydłuża znacznie czas podróży, ale ma to też zalety.

- Poznaję wtedy Francję – mówi Marek. - Jeśli mnie czas nie goni i nie muszę się spieszyć, to robię postoje w małych, urokliwych miasteczkach i zwiedzam je. W weekendy mam wolne, wtedy tak planuję postój, żeby zatrzymać się w pobliżu jakiegoś fajnego miasteczka, gdzie można coś ciekawego zobaczyć, wypić kawę na rynku czy spróbować lokalnych specjałów. To jest wtedy czas dla mnie.

Na trasie czy też podczas postoju spotkał wielu kierowców, którzy zachowywali się co najmniej dziwnie.

- Kiedyś wyprzedzałem w nocy busa na autostradzie w Niemczech – mówi. - Na warszawskich numerach. Kierowca miał zamontowany monitor i podczas jazdy widziałem, że oglądał jakiś film.

W trzy tygodnie przejeżdża nawet 6-7 tysięcy kilometrów. Najdłuższą trasą, która pokonał jednorazowo to odcinek z Parmy do Londynu. To prawie 1400 kilometrów.

Kiedy wyjeżdża z Polski w trasę, to zna jedynie pierwszy punkt docelowy. W tym czasie szef szuka w swoim biurze w Polsce kolejnych zleceń, które musi logistycznie „zgrać”. Zdarza się jednak, że w ciągu kilku dni przemierza jedną trasę dwukrotnie – tak było m.in. w grudniu, kiedy dwa razy jechał z północy Włoch do Hamburga i odwrotnie.

Mandatu jeszcze nie zapłacił, ale już dwa razy „narozrabiał”.

- W Niemczech otarłem się o lusterko innego auta, ale nic się nie stało – mówi. - We Włoszech z kolei uszkodziłem reklamę sklepu. Odpadła jedna literka. Carabinieri mnie spisali, podałem im numer telefonu, żeby się skontaktował ze mną poszkodowany, ale mijają dwa miesiące i cisza. To było w małym, zabytkowym miasteczku. O reklamę zaczepiłem górną częścią burty. Dobrze, że nie uszkodziłem średniowiecznego balkonu.

 

Na razie jeżdżenie po Europie i spanie w busie jeszcze mu się nie znudziło

 

- To jest idealna praca dla tych, którzy nie lubią monotonii i siedzenia za biurkiem – mówi. - Spełniam marzenia z dzieciństwa. Mam zdjęcia z zamkami nad Loarą, z Paryża, Londynu czy tez na tle alpejskich lodowców. Niedługo żona pójdzie na emeryturę i nie wykluczam, że będziemy razem jeździć po Europie. Mamy już rowery elektryczne, które zabieralibyśmy ze sobą. Może sami zainwestujemy w dobry ciężarowy samochód i zaczniemy pracować na własny rachunek. Trudno jest znaleźć taka pracę, żeby jednego dnia być we Włoszech, a następnego we Francji czy Belgii. I jeszcze na tym zarabiać. A weekendy mielibyśmy tylko na zwiedzanie. Jest to jakiś sposób na życie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Tagi:

transport,  podróże, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz