Co go najbardziej denerwuje w tej pracy? Klienci, którzy traktują kelnerów jak powietrze.
- Kiedyś do lokalu przyszły dwie pary – opowiada Artur. - Podszedłem do nich. Przywitałem z uśmiechem tuż przy wejściu. Minęli mnie bez słowa. Nawet nie spojrzeli na mnie. Jakbym był powietrzem. Na szczęście takie sytuacje nie zdarzają się zbyt często.
Wpadki? Każdemu się zdarzają. Czasami kucharz zepsuje danie albo kelner nie trafi z żartem lub barman z drinkiem
- Kiedyś obsługiwałem bar – mówi Artur. - Było już dość późno. Dwóch gości zamówiło kolejnego drinka z tequili. Zabrakło mi srebrnej tequili. Nalałem złotej. Nie sądziłem, że jeden z nich się zorientuje. Zrobiłem to z lenistwa. Udało mi się wybrnąć z tego. Mam jednak nauczkę, żeby takich numerów więcej nie robić.
Największy napiwek, jaki dostał, dwa razy przewyższał wartość rachunku
- To były dwie, przesympatyczne pary – mówi nasz bohater. - Pili same drinki. Zaczęło się od moich żartów, potem zaczęliśmy rozmawiać, przeszliśmy nawet na ty. Rachunek wyniósł nieco ponad 200 złotych. Nie spodziewałem się, że dostanę od nich aż tak duży napiwek. Było to 250 złotych.
Aroganckich i zarozumiałych gości jest w stanie rozpoznać z daleka
- Jeśli ktoś pstryka palcami, gwiżdże lub krzyczy „ej, ty!” na obsługę, to zazwyczaj nie jest to klient, który jest mile widziany. W ciemno można złożyć, że będą z nim problemy i to się sprawdza. Zawsze ma jakieś pretensje.
Zdarzają się także goście, którzy kwestionują wysokość rachunku.
- Tego nie jestem w stanie zrozumieć – opowiada Artur. - Każdy przecież przed złożeniem zamówienia dokładnie wie, ile co kosztuje. Po to jest menu. Nie tak dawno obsługiwałem młode małżeństwo z małym dzieckiem. Zamówili steki i piwo. Kiedy przyniosłem rachunek, stwierdzili, że tyle nie zapłacą. Nie był to żart. Byli coraz bardzie agresywni. Menadżer nie miał wyjścia – wezwał policję.
To była jedna z najkrótszych policyjnych interwencji, której Artur był świadkiem.
Młodzi policjanci podeszli do stolika i jeden z nich bardzo grzecznie, z uśmiechem powiedział:
- „Dobry wieczór państwu, mamy propozycję: my nie zbadamy nikogo alkomatem ani nie będziemy dociekać, kto teraz zajmuje się w tym lokalu państwa dzieckiem, a wy zapłacicie rachunek, zamówicie taksówkę i na naszych oczach grzecznie wrócicie do domu”. Tak zrobili. Zapłacili i jak niepyszni odjechali taksówką.
Praca w gastronomii nie jest dla tych, którzy lubią alkohol lub chodzą wcześnie spać
- Ja funkcjonuję w zupełnie innym rytmie dnia – mówi Artur. - W barze zaczynam pracę, kiedy większość ludzi wraca do domu, a kończę grubo po północy. Ponieważ nie mam prawa jazdy, to wracam nocnym autobusem lub czasami pieszo – jak jest ciepło i nie jestem zmęczony.
Dwa lata temu taki nocny powrót do domu skończył się podbitym okiem i złamanym nosem.
- Miałem wyjątkowy niefart – mówi. - Najpierw oberwałem na głównej ulicy, a potem już blisko domu.
W pracy, za barem, unika alkoholu.
- Nie mam z tym kłopotu – tłumaczy. - Zdarza się, że sami goście proponują mi czasami drinka, zwłaszcza kiedy nie ma zbyt wielu osób przy barze, a ktoś akurat chce mi się np. zwierzać ze swoich kłopotów. W takich sytuacjach menadżer dał mi wolną rękę. Jeśli to ma wpływ na wysokość rachunku – to mam zielone światło. Zazwyczaj jednak grzecznie odmawiam. Nie naciągam w ten sposób gości. Jeśli jednak mam okazję, żeby goście zostawili u nas w lokalu więcej pieniędzy, to proponuję np. na koniec tradycyjnego „rozchodniaczka”. To spotyka się najczęściej z dużym entuzjazmem, zwłaszcza jeśli jest to większa grupa osób.
Kelnerzy czy też barmani nie przepadają za dużymi imprezami firmowymi. Trudniej wtedy o napiwki
- Miałem kiedyś taką imprezę – mówi Artur. - Było ponad 30 osób. Bawili się do czwartej rano. Padałem z nóg. Rachunek był na ponad 10 tysięcy złotych. Właściciel firmy uścisnął mi na koniec dłoń i podziękował. Stwierdził, że nie może dać napiwku, bo mu tego księgowa nie rozliczy. A z własnej kieszeni to mu było szkoda. Powszechnie przyjęte 10 procent napiwku od wysokości rachunku to było dla niego za dużo. A wiem, że firma ma milionowe zyski…
Przez te wszystkie lata stania za barem potrafi ocenić, czy ktoś przyszedł na drinka, żeby jedynie w milczeniu posiedzieć, czy też łaknie towarzystwa i chce spędzić mile czas.
- Staram się wtedy dopasować – mówi. - Też milczę, albo rozmawiam.
Sam proponuje drinki. Zwłaszcza niezdecydowanym.
- Przygotowuję m.in. drinki, które w swojej nazwie mają słowo „seks” – mówi. - Dodajemy do nich - jako atrakcyjny gadżet – kolorowe prezerwatywy. Taka niespodzianka. W przypadku par, ona myśli, że to jego pomysł, a on, że jej. Tutaj jednak trzeba uważać, żeby nie przesadzić. Kiedyś zachorowałem i za barem stanął młody barman, tzw. świeżak. Zaproponował te drinki dwóm starszym paniom. Musiał się potem gęsto tłumaczyć z tych prezerwatyw…
Nie lubi obsługiwać kolegów po fachu. Wyczuwa ich na odległość. Zdarza się, że czasami sam jest klientem w restauracji czy innym lokalu.
- Na obsługę patrzę zupełnie innym okiem – mówi. - Wiem, że jeśli zamówiłem danie, które wymaga dłuższego czasu na przygotowanie, to nie zawracam co pięć minut głowy kelnerowi, gdzie jest mój rumsztyk. Potrafię jednak szybko ocenić, czy w danym lokalu jest dobrze zorganizowana praca. Ale nie oceniam.
Jeden, jedyny raz kiedy Artur otwarcie skrytykował obsługę lokalu, to było we Włoszech.
- Nie wytrzymałem – przyznaje. - Wszystko było nie tak. Nic w tej pizzerii nie funkcjonowało jak należy. W końcu przyznałem się, że jestem „swój” i zaproponowałem pomoc. Bardzo mnie przepraszali. Okazało się, że to był nowy lokal, otwarty był dopiero od kilku dni.
Raz pomógł też w innym lokalu zatrzymać wandala.
- Byliśmy ze znajomymi – mówi. - Mieliśmy stolik tuż przy toalecie. W pewnym momencie zobaczyłem, że pod nogami mam mokro. Okazało się, że spod drzwi do toalety cieknie woda. Chwilę wcześniej był w niej słusznej postury mężczyzna. Nie wiem, po co to zrobił, ale udało mu się wyrwać ze ściany pisuar. Stąd ten „potop”. Zaalarmowałem obsługę. Gość się przyznał dopiero wtedy, kiedy pokazali mu zapis z monitoringu.
Jako klient, wybiera lokale, gdzie jest dużo gości lub na parkingu stoi dużo samochodów
- To stara zasada jak świat – mówi. - Jeśli są klienci, to znaczy, że dają dobrze zjeść. Unikam jednak zamawiania czegokolwiek do jedzenia tuż przed zamknięciem lokalu. Znam to z doświadczenia. Kucharz już patrzy na zegarek, kelner jest myślami w domu, a tu spóźnionemu klientowi zamarzył się schabowy na kolację. W złości można się na takim gościu zemścić…
W czasie pandemii wiele lokali się zamknęło, inne do dzisiaj odczuwają skutki Covid-19.
- Zauważyłem jednak ciekawe zjawisko – przekonuje Artur. - Kiedyś goście często wymieniali się swoimi kieliszkami, szklankami. Jeden próbował od drugiego. Teraz tego raczej nie ma. Boimy się zarazić. Jeśli menadżer zauważy, że ktokolwiek z personelu kicha lub zbyt często kaszle, to od razu wysyła go do lekarza.
Artur żałuje, że w Polsce nie ma jeszcze takiej tradycji jak np. w Anglii, gdzie ludzie całymi rodzinami przychodzą na niedzielne obiady czy lunch.
- Na pewno jest to także spowodowane barierą finansową – mówi. - Nie każdego na to stać. Powoli to się jednak zmienia. Wiele razy byłem jednak świadkiem, kiedy rodzina z dwójką dzieci zamówiła obiad i prawie ze sobą nie rozmawiali. Ojciec rozłożył tablet przed sobą, a pozostali wpatrywali się w swoje smartfony. Taka miła, rodzinna, atmosfera…
Nie zamieniłby swojej pracy na żadną inną
- Nie ma w niej monotonii, bo codziennie są inni klienci – przekonuje. - Lubię rozmawiać, poznaję każdego dnia kogoś nowego. Zdarza się, że jakiś stały klient pozdrawia mnie na ulicy. Niedawno spotkałem jednego z nich na siłowni. Przegadaliśmy cały wieczór. Mam też panią, która zawsze przychodzi do baru, kiedy pokłóci się z mężem. Wyżali się u mnie przy barze i kiedy się uspokoi, wraca do domu. I tak co najmniej raz miesiącu staję się jej „spowiednikiem”.
Artur był też świadkiem sceny zazdrości. Niechcący został wplątany w małżeńską kłótnię.
- To była duża impreza firmowa - opowiada. - Nad ranem wszyscy już wyszli. Przy stoliku została jedna para. Do baru wszedł mężczyzna. Dosiadł się do nich. Ten, który już siedział, poderwał się z krzesła i szybko wyszedł z lokalu. To był prawdopodobnie spłoszony kochanek. Ten mąż wypytywał mnie potem, czy widziałem, żeby się trzymali za ręce lub całowali. Przyznałem, że nic takiego nie widziałem i że to nie moja sprawa. Spotkałem go potem. Przyszedł do baru już z inną kobietą.
Jego klientką była też ciocia. Nie poznał jej od razu. Ona poznała jego
- Nie widziałem jej przez wiele lat – mówi Artur. - Na stałe mieszka w USA. Chciała mi zrobić dowcip. Mama wiedziała, że przyjeżdża do Polski, ale mi nic nie powiedziała. Przez moment wydawało mi się, że ta klientka dziwnie się do mnie uśmiecha. Kogoś mi przypominała. Kiedy zaczęła mi mówić po imieniu, to wiedziałem już, że to na pewno ona. Zwłaszcza, że spytała o moją nogę, którą skręciłem na nartach. To wiedzieli tylko najbliżsi.
Z gośćmi może rozmawiać o wszystkim. Byle nie wdawać się w dyskusje o polityce i sporcie
- To „śliskie” tematy – mówi. - Kiedyś miałem z dwóch stron baru panów, którzy usiłowali mnie wciągnąć do dyskusji o polityce. Mieli zupełnie inne sympatie polityczne. Chcieli, żebym zajął stanowisko. Musiałem się nagimnastykować, żeby zmienić temat. Tak samo jest z kibicami. Trzeba wiedzieć, kiedy dany temat odpuścić, bo zawsze trafi się „fachowiec”, który będzie przekonywać, że Lewandowski powinien grać na obronie, a nie w ataku. A jak będę chciał go przekonać, że się myli, to stracę klienta…
Z zarobków jest zadowolony.
- Jestem kawalerem, nie mam długów ani kredytów – mówi. - Co miesiąc mam ok. pięciu tysięcy złotych. Razem z napiwkami. Dla mnie to wystarcza. W znanych, dużych lokalach można zarobić dużo więcej, bo jest to czasami liczone procentowo od obrotu. Wolę jednak zarobić mniej, ale chodzić do pracy z uśmiechem na ustach. Taką mam teraz atmosferę w barze.
Nowym adeptom w tej branży nie jest lekko. Nie chodzi o to, że muszą się jeszcze wiele uczyć, ale o to, że nie wiedzą skąd wziąć...bulburator.
- Nie wiem, co to jest, nigdy tego nie widziałem, ale mnie też raz po to wysłali – śmieje się Artur. - To taki dowcip branżowy sprzed lat. Wysyła się „świażaka” po bulburator do sąsiedniej restauracji, a tam albo go przeganiają, albo – jak trafi na kogoś starszego stażem z obsługi – wskazują inną restaurację, gdzie mają bulburator.
Artur nie martwi o swoją zawodową przyszłość
- Podoba mi się ta praca – przekonuje. - Znam języki, angielski perfekt. Wszędzie znajdę pracę w gastronomii. Mogę niejako „z marszu” zostać barmanem czy kelnerem w pubie, restauracji czy barze. Nie ma to dla mnie żadnej różnicy. Jestem fanem narciarstwa i nie wiem, czy któregoś dnia nie zatrudnię się w jakimś alpejskim barze. Nie muszę mieć kokosów. Wystarczy, że za zarobione tam pieniądze do woli poszusuję na stokach. To mi wystarczy.
Jakie macie doświadczenia z obsługą w restauracjach lub pubach? Piszcie - redakcja@facetxl.pl