Tomek studiował w kraju dietetykę. Po zajęciach dorabiał w pubie.
- Nie była to stała praca, ale po pierwszej wypłacie ręce mi opadły – mówi. - Zarobiłem niewiele ponad tysiąc złotych. Próbowałem potem różnych dodatkowych możliwości zarobku, roznosiłem ulotki, gazetki, ale to były jakieś groszowe sprawy. Same studia okazały się dla mnie jednym wielkim niewypałem, bo miałem tak mało zajęć, że to była strata czasu. Tego samego nauczyłbym się na jakimś kursie. Kiedy zacząłem przeliczać, ile musiałbym zarabiać, żeby kiedyś w przyszłości kupić sobie nawet niewielkie mieszkanie, to doszedłem do wniosku, że dopóki jestem młody, to powinienem to wykorzystać. Nie chciałem być całe życie na garnuszku rodziców. Chciałem się jak najszybciej usamodzielnić.
Po drugim semestrze dał sobie spokój ze studiami. Wyjechał do swojego wujka w Niemczech
- Rodzice początkowo nie byli zachwyceni tym pomysłem, bo uważali, że studia otwierają jednak większe perspektywy na znalezienie dobrej pracy – mówi. - Miałem pojechać na razie na dwa miesiące. Taki rekonesans. Po powrocie miałem zadecydować co dalej.
Wrócił po trzech miesiącach. Własnym samochodem.
- To był trochę prezent od wujka, dołożył do niego – mówi. - Dawno się nie widzieliśmy.
Przez te trzy miesiące pracował u niego w pizzerii. On sam jest w Niemczech od 30 lat. Tu założył też rodzinę. Pizzeria była rodzinnym interesem. Tomek pomagał w kuchni, wyrabiał ciasto, sprzątał, zmywał. Wujek płacił mu jak każdemu pracownikowi. Ani więcej, ani mniej.
- Przywiozłem do Polski – oprócz fiata - jeszcze 2 tysiące euro – mówi. - Ustaliłem z wujkiem, że pozałatwiam w Polsce wszystkie swoje sprawy i wrócę do niego.
Tak też zrobił. Od pięciu lat mieszka w małej miejscowość na północy Niemiec – rzut beretem od Danii. Tu poznał też swoją narzeczoną – Polkę. Wkrótce zamieszkali razem. Obydwoje też pracują.
- Ola jest barmanką w kawiarni, ja cały czas jestem w gastronomii – wyjaśnia Tomek. - Myślę, że jak się wszystko uda, to w przyszłym roku będę pracować już na własny rachunek.
Co im się najbardziej podoba w Niemczech? Pieniądze, które zarabiają
Obydwoje mają dochód rzędu ok. 2000 euro miesięcznie. Żyją praktycznie z jednej pensji. To im w zupełności wystarcza. Drugą mogą odłożyć. Ceny wielu artykułów spożywczych są porównywalne z tymi z Polsce. Podobnie jak ubrania czy elektronika. Dużo rzeczy można tez kupić taniej niż w kraju.
- Za niewielkie mieszkanie, które wynajmujemy, płacimy 600 euro – mówi Tomek. - Na życie wydajemy mniej więcej tyle samo. Do tego rachunki, jakieś zakupy, w sumie rzadko przekraczamy 2000 euro miesięcznie. W Polsce – w mieście gdzie mieszkamy, pracując na podobnych stanowiskach, mielibyśmy jedynie na bieżące wydatki. Trudno byłoby coś odłożyć. Własne mieszkanie pozostawałoby w strefie marzeń. W Niemczech nie musimy się martwić, czy nam wystarczy do pierwszego. To jest naprawdę komfortowa sytuacja.
Tomek na początku pobytu w Niemczech miał problemy z językiem. Nie uczył się go w szkole. Bardzo szybko jednak nauczył się niemieckiego na tyle dobrze, że wkrótce zaczął rozwozić pizzę z rodzinnej pizzerii. Jakoś sobie radził z klientami.
- Nie miałem żadnych oporów do tego, żeby dogadywać się nawet łamaną niemczyzną – mówi. - Jak już był z tym duży problem, to przechodziłem na angielski. Ten język akurat znałem dobrze.
Tomek – jako dostawca pizzy - nie miał z początku telefonu z niemieckim numerem. Kiedy miał problem ze znalezieniem adresu dostawy - dzwonił ze swojego, polskiego telefonu. Niektórzy klienci dziwili się, kiedy widzieli na swoim wyświetlaczu kierunkowy numer Polski.
- Kiedyś starszy Niemiec spytał mnie, co to za polski numer telefonu – mówi Tomek. - Zażartowałem, że mam tak szybki samochód, że w ciągu pół godziny zdążę z Polski dowieźć pizzę. A to przecież ponad 600 kilometrów…
Oboje z Olą są zauroczeni miasteczkiem, w który mieszkają. Mieści się na niewielkiej wyspie
- Jest tu oaza spokoju – podkreśla Tomek. - Przez kilka lat, jak rozwoziłem pizzę, poznałem tu każdą, nawet najmniejszą dróżkę. Znam też wiele osób. Zwłaszcza tych, którym smakowała nasza pizza.
Bardzo podoba mu się otwartość Niemców. Zawsze wydawało mu się, że są bardziej zamkniętym i nieufnym narodem.
- Być może w Hamburgu, czy innych większych miastach jest inaczej, ale u nas na wyspie nawet nieznajomi się pozdrawiają na ulicy – mówi. - Wiele razy ktoś mnie zagadywał, kiedy posłyszał obcy akcent. Kiedy mówiłem, że jestem z Polski, to od razu wypytywali o Ukrainę, bo to przecież nasz sąsiad, gdzie toczy się wojna. Byli ciekawi, czy nie mam na przykład rodziny na Ukrainie. Niemcy są bardzo tolerancyjni. Nigdy nie spotkałem się przez te pięć lat z jakimkolwiek objawem niechęci czy agresji wobec cudzoziemców. (tu akurat w przypadku Tomka trudno się dziwić, bo nasz bohater od wielu lat godzin spędza godziny na siłowni i jego muskulatura z pewnością może budzić respekt-red.)
Podoba mu się również to, że Niemcy są uprzejmi i grzeczni wobec siebie.
- Jak jestem w Polsce i robię zakupy w osiedlowym sklepiku, to często jestem jedynym klientem, który mówi „dzień dobry” i „do widzenia”. Niedawno byłem świadkiem, jak jedna z klientek zrobiła zakupy, wchodząc i wychodząc bez słowa ze sklepu. Tak jakby nie widziała ekspedientki. Wzięła coś tam z półki, postawiła na ladzie, zapłaciła i wyszła. W Niemczech z czymś takim się jeszcze nie spotkałem.
Tomek docenia też większą niż u nas życzliwość na drodze. - Niemcy zazwyczaj przestrzegają bardziej przepisów niż my – mówi. - Rzadko mi się zdarza, żeby ktoś mnie wyprzedzał ponad obowiązujący limit prędkości. Wprawdzie u nas wysokie mandaty na pewno poprawiły kulturę jazdy, ale do Niemiec jeszcze nam daleko.
Nie wszystko w Niemczech jest jednak tak różowe. Szwankuje służba zdrowia – mówi nasz bohater
- Na wizytę u specjalisty czeka się często dłużej niż w Polsce. Sam musiałbym czekać w kolejce ponad rok – mówi Tomek. - Kiedyś miałem też wypadek, kiedy sztanga upadła mi na stopę. Bałem się, że jest złamana. Okazało się, że na pogotowiu nie mieli rentgena. Musiałem jechać kilkadziesiąt kilometrów do innej przychodni, żeby zrobić zdjęcie. Straciłem pół dnia. Znajomy, który kiedyś nagle źle się poczuł, pojechał na pogotowie, gdzie spędził na tamtejszym SOR-ze siedem godzin, aż ktoś się w końcu nim zajął. Na pewno niemiecka służba zdrowia nie jest perfekcyjna. Szpitale są przepełnione, brakuje lekarzy, niedawno w tutejszej telewizji słyszałem, że w Berlinie służby medyczne z dużym opóźnieniem dotarły na miejsce wypadku autobusu, bo nie było w stolicy żadnej wolnej karetki. To nie był – jak usłyszałem – odosobniony przypadek.
Niemcy – jak zauważył – odżywiają się bardzo niezdrowo. - Wiem coś o tym, bo im dowoziłem mnóstwo pizzy – śmieje się niedoszły dietetyk z Polski.
- Wiele osób ma problemy z utrzymaniem odpowiedniej wagi – mówi. - Widać to na ulicy. Trudno się temu dziwić. W sklepach nie ma tak dużego wyboru zdrowej żywności jak w Polsce. Przynajmniej u nas na wyspie. Kuchnia niemiecka na pewno też nie należy do najzdrowszej. Sam od wielu lat kupuję głównie produkty jak najmniej przetworzone i jestem na tym punkcie bardzo wyczulony.
Czy myśli o powrocie do Polski?
- Na pewno jeszcze nie teraz – mówi Tomek. - Chcemy z Olą jeszcze na tyle odłożyć pieniędzy, żeby wystarczyło na mieszkanie w Polsce i może jakiś mały biznes. Mimo, że w Niemczech czuję się naprawdę dobrze, to zawsze jednak będę tu obcy. Najgorzej, że nikt mnie już w pubie nie wyściska, kiedy dotychczas oglądaliśmy wspólnie z Niemcami mecze Bayernu z Lewandowskim w składzie. Musiałbym się z Olą przeprowadzić do Barcelony...