Henryk jest ojcem bliźniaków. Chlopcy zaczęli uprawiać sport w wieku 7 lat. Teraz mają po 13.
- Sam przez wiele lat grałem w koszykówkę – mówi ojciec Kacpra i Kuby. - Nigdy nie miałem czasu na oglądanie filmów, bo codziennie o 20 miałem trening. W soboty i niedziele graliśmy mecze ligowe. W wakacje były zawsze jakieś obozy, turnieje. Żyłem sportem i chciałem też, żeby moje dzieci coś trenowały.
Do niczego bliźniaków nie zmuszał. Chłopcy sami chcieli trenować
- W głębi serca liczyłem, że będzie to koszykówka, ale jak większość dzieci w ich wieku zapałali miłości do nożnej – mówi Henryk. - Mieszkamy w domu jednorodzinnym z dużą działką. Jest na niej mini-boisko do koszykówki oraz bramki do piłki nożnej. Do kosza tylko ja czasami rzucam, oni od małego godzinami mogli biegać za piłką. Na kosza ich nie namówiłem. Chyba, że trzeba trafić do niego nogą...
Bardzo przeżywali swój pierwszy trening. Na drugich zajęciach dostali od trenera kompletny strój piłkarski. To było coś. Z nazwiskiem na plecach, numerem, w klubowych barwach, do tego getry. Henryk z ich mamą musieli ich długo przekonywać, żeby jednak do spania nałożyli pidżamy. Chcieli oczywiście spać w klubowych koszulkach. Korki stały przy łóżku. Żeby po przebudzeniu można było od razu je dotknąć.
- Trafili na młodego, ale bardzo sympatycznego trenera – mówi ojciec. - Prowadził tak treningi, że dzieciaki po końcowym gwizdku prosiły, żeby jeszcze kilka minut pobawić się z piłką. Właśnie w ten sposób prowadził zajęcia – jako zabawę. To przynosiło efekty i każdy z chłopców biegł na trening jak na skrzydłach.
Z czasem przyszły prawdziwe mecze, rywalizacja, turnieje. „Prawdziwy” sport
- Nie lubili jak jeździłem na ich mecze – mówi Henryk. - Potem już się jednak przyzwyczaili, że tata siedzi gdzieś na trybunie. Cieszyłem się jak dziecko, jeśli któryś z nich strzelił gola. Byłem dumny jak paw. Widziałem też, jak chłopcy dzięki treningom i meczom stają się też coraz bardziej samodzielni. Czasami jeżdżą na mecze nawet ponad 150 kilometrów od domu. A to zawsze jest sobota czy niedziela. Czasami o godzinie 11. Wtedy muszą wstawać wcześnie rano, żeby zdążyć na zbiórkę pod klub, gdzie dalej jadą busem lub autokarem. Dla wielu dzieci jest to już duże wyzwanie. Kacper z Kubą nigdy nie marudzili, że pada deszcz, dopiero świta, że mają wolne od szkoły, a muszą wstać. Wracają też czasami dopiero wieczorem, bo czekają aż swoje mecze zagrają inne grupy wiekowe.
Dzięki sportowi moje 13-latki zahartowały się i nie jęczą z byle powodu
- To jest ogromny plus – podkreśla Henryk. - Żona kiedyś mi przypomniała, że jak Kuba uderzył się kiedyś w kant stołu, a miał jakiś cztery lata, to płakał przez cały dzień. Podobnie Kacper jak upadł na rowerku. Nic mu się wtedy nie stało, poza zadraśnięciem, ale darł się wniebogłosy. Dlatego zrobiła wielkie oczy ze zdumienia, kiedy pojechała za mną pierwszy raz na ich mecz. Siedzieliśmy bardzo blisko murawy. W pewnym momencie jeden z przeciwników sfaulował ostro Kacpra. Niechcąco kopnął go w udo. Było to na tyle silne, że Kacper miał ślad po korkach jeszcze przez wiele dni. Musiało go nieźle boleć, bo zwijał się z bólu. Baliśmy się, że to coś poważniejszego. Koledzy z drużyny pomogli mu wstać, a ten – kulejąc, z zaciśniętymi zębami – wrócił do gry. To właśnie daje sport. Stajesz się twardy.
Razem z żoną zauważyli także, że synowie przestali się też mazgaić z byle powodu.
- Wiem, że z wiekiem każde dziecko się zmienia, mężnieje – wyjaśnia Henryk. - Mamy jednak porównanie z dziećmi mojej siostry. Są w podobnym wieku. Też dwóch chłopaków. Jeszcze nie tak dawno, ich młodszy syn nie potrafił zawiązywać sznurowadeł, podczas gdy nasi już od dawna musieli zawiązywać samemu swoje korki. Pamiętam też, że na święta mój siostrzeniec rozbeczał się przy wszystkich, bo siostra zabroniła mu przy stole bawić się smartfonem. Wiem też od niej, że starszy ma jakieś problemy w szkole. Bardzo przeżywa każdy sprawdzian, nie potrafi się skupić, odnajduje się jedynie wtedy, kiedy włączy komputer i może zagrać w kolejną grę. Trudno go wtedy oderwać od zabawy.
Kacper z Kubą coraz mniej czasu spędzają w internecie. Nie mają na to zbyt wiele czasu
- Jak wracają z treningu, to czeka ich jeszcze odrabianie lekcji – mówi Henryk. - Dwa razy w tygodniu mają też angielski. Jak już ogarną wszystkie te szkolne rzeczy, to są już zmęczeni i idą spać. Nie mają czasu na głupoty.
Obydwoje z żoną widzą też, że chłopcy są coraz bardziej ze sobą zżyci.
- Kiedyś zdarzały się kłótnie, nawet przepychanki, jak to w tym wieku – wyjaśnia ojciec 13-latków. - Od kiedy jednak zaczęli trenować i są w jednym zespole, to jeden za drugim poszedłby jak w ogień. Widać to nawet na boisku. Kiedyś na meczu chłopak złośliwie sfaulował Kacpra. Kuba jak to zobaczył, to biegł ze swojego pola karnego przez kilkadziesiąt metrów. Bałem się wtedy, że rzuci się z pięściami na tego chłopaka. On chyba się wystraszył, bo zaczął uciekać. Sędzia krzyknął coś na Kubę i ten wreszcie ochłonął.
Henryk na treningu czy na meczach stara się stać z dala od rodziców młodych piłkarzy
- Z czasem wszyscy siedzieliśmy w jednej grupie, ale potem już nie mogłem wytrzymać – mówi Henryk. - Jestem przekonany, że wielu ojców przyprowadza swoje dzieci na trening, żeby leczyć swoje kompleksy lub spełniać własne ambicje. Przez tych kilka lat widziałem twarze kilku dzieciaków, na których widać było znużenie, a nawet cierpienie.
„Tata kazał trenować, mam być kiedyś Lewandowskim, to muszę chodzić na te treningi, chociaż ich nienawidzę” – to można było wyczytać z ich oczu. Po jakimś czasie przestali przychodzić na treningi. Jestem przekonany, że te dzieci już do sportu nigdy nie wrócą. Rodzice je skutecznie zniechęcili.
Do dzisiaj Henryk pamięta pewnego ojca, który na meczach potrafił wyzywać sędziego nie patrząc, że dzieciaki to wszystko słyszą.
- Było takich kilku, którzy powinni mieć zakaz stadionowy – mówi Henryk. - Zachowywali się jak typowi kibole. Kiedyś na meczu jeden z naszych sfaulował brutalnie przeciwnika.
- Brawo Bartek, nie będzie ci więcej cwaniakować! – krzyknął jeden z tych „kibiców” do swojego syna. To on był tym faulującym.
Henryk nie wytrzymał. Zwrócił uwagę ojcu. Grzecznie. Że nie powinien przeklinać oraz dawać takiego przykładu dzieciom.
- Myślałem, że rzuci się na mnie z pięściami – mówi. - Koledzy go powstrzymali. Od tego czasu oglądam mecze dzieci z innego miejsca.
Niektórzy rodzice próbują też wpływać na trenerów. Tak było też w przypadku drużyny bliźniaków. Jeden z rodziców – bogaty biznesmen, jak się potem okazało – na każdym meczu dawał wskazówki jak chłopcy mają grać. Potrafił też przy tym nieźle zakląć. Nie liczył się ze słowami. Najbardziej był niezadowolony, kiedy jego syn – żadna gwiazda – nie wychodził w podstawowym składzie lub trener zmieniał go na innego. Potrafił wtedy głośno wyrazić swoje niezadowolenie. Trener w końcu nie wytrzymał i kiedyś po meczu – przy wszystkich rodzicach, kiedy chłopcy byli w szatni - powiedział, że nie życzy sobie takiego zachowania. Ten rodzic był jednym z większych sponsorów klubu. Młody trener pokazał jednak klasę. „Sponsor” oczywiście się obraził i więcej z synem się nie pokazał w klubie. Podobno zapisał go do innego.
Henryk nie chce, żeby chłopcy w przyszłości żyli z piłki nożnej.
- Aż tak daleko nie wybiegam w przyszłość – mówi. - Na razie traktuję to jako doskonałą formę spędzania czasu przez chłopaków. Oni się w sport zaangażowali w stu procentach. Nie naciskam na nich, do niczego nie zmuszam. Jeśli jednak mecz jest dla nich ważniejszy niż wspólne ognisko z kolegami, to ich wybór. Cieszę się, że i fizycznie i emocjonalnie się świetnie rozwijają. Wiem z doświadczenia, że nie ma lepszej metody wychowawczej niż sport. W przypadku moich synów to się sprawdza.