Adam nigdzie się nie reklamuje. Nie musi. Ma zamówione roboty do końca roku. Pracuje „z polecenia”.
- Wystarczy, że zadowolony klient zadzwoni do swojego znajomego i tak to się kręci – mówi. - Wygrywam solidnością.
Firmę ma od ponad 20 lat. Zaczynał najpierw sam. Glazura, terakota, malowanie – to były jego pierwsze zlecenia
- Fachu nauczył mnie ojciec – mówi. - W rodzinie zresztą było wielu budowlańców. Od dziecka już podpatrywałem, jak się posługiwać różnymi narzędziami. Potem pomagałem ojcu i tak się zaczęło.
Na brak klientów nigdy nie narzekał. Wręcz odwrotnie.
- Czasami bywa i tak, że ciężko mi się wyrwać gdzieś na urlop – dodaje. - Nawet nie zdążyłem się ożenić.
Z czasem firma się rozrosła. Teraz ma trzech stałych pracowników oraz kilku „na telefon”. Od sześciu lat wykańcza domy - głównie w podwarszawskich miejscowościach.
- To zazwyczaj dość zamożni klienci – mówi. - Jedni są sympatyczni, grzeczni, ale trafiłem też na prawdziwych gburów, którym od pieniędzy się w głowach poprzewracało.
Kilka lat temu dostał zlecenie na remont łazienki w willi, która powstała...rok wcześniej.
- Należała do gościa, który po kilkudziesięciu latach pobytu w Stanach wrócił do kraju – mówi Adam. - Gdyby nie to, że odziedziczył po rodzicach hektary pola, które przekształcono na działki budowlane, to pewnie w życiu by nie wrócił. A tak, z dnia na dzień stał się milionerem. Był kawalerem. Zostawił sobie dużą działkę z widokiem na Wisłę i postawił okazałą willę. Nie wiem, po co mu była taka duża kubatura. Mieszkał sam, a dom miał ponad 300 mkw. Ale kto bogatemu zabroni?
Inwestor zaprowadził Adama do łazienki, którą chciał zmienić. Jeszcze pachniała nowością. Miała jakieś 40 mkw. Jak salon. Wanna, dwie umywalki, bidet, prysznic, podgrzewana podłoga. Lśniła czystością. Drugą łazienkę miał na górze.
- Na początku sądziłem, że może chce przenieść np. bidet czy wannę, ale okazało się, że klientowi po roku użytkowania wszystko się w niej znudziło
Łącznie z glazurą, którą sprowadził na zamówienie z Włoch. Miałem ją skuć.
Adam wziął to zlecenie, chociaż sercu mu się krajało, kiedy zrywał płytki po kilkaset złotych za metr.
- Wszystkie prace zajęły nam ponad trzy miesiące – mówi Adam. - To był dziwny klient, bo miał wcześniej łazienkę jak z prospektu reklamowego. Nie wiem, co mu się w niej nie podobało. Za nową armaturę i całe wyposażenie plus nasza robota zapłacił ponad 150 tys. zł.
Tego inwestora Adam wspomina ciepło
- To był gość z klasą. Nigdy w pracy nie sięgam po jakikolwiek alkohol. Tak samo jak pracownicy. On już pierwszego dnia zaprowadził mnie do salonu i powiedział: „Panie Adamie tu jest barek, gdybyście mieli ochotę coś na rozgrzewkę, to proszę się nie krępować”.
Nie wszyscy byli jednak tak sympatyczni jak on
- Zdarzało się, że byliśmy świadkami niejednej małżeńskiej kłótni – dodaje. - Kiedyś wykańczaliśmy poddasze w starej, zabytkowej willi. Należała do młodego małżeństwa. Wprowadzili się do niej po śmierci rodziców nowego właściciela tej nieruchomości. Miał niewiele ponad 30 lat. Nie było dnia bez kłótni z żoną. To też była młoda kobieta. Zależało im na czasie, dlatego czasami pracowaliśmy do wieczora. Kiedy wracali z pracy, to już po pół godzinie słyszeliśmy ich przekleństwa i wrzaski. Zupełnie się nie przejmowali naszą obecnością. Ona była straszna. Cały czas przeklinała, że aż uszy więdły. Było też tak, że w powietrzu latały różne przedmioty.
Najgorsi są klienci, którzy wiedzą więcej od fachowca. Przynajmniej tak im się wydaje
Adam z niechęcią wspomina także młodego „nowobogackiego”, który wynajął ich do wykończenia domu.
- Nie chciałem początkowo brać tego zlecenia – mówi Adam. - Już przez telefon czułem, że będą z tego same kłopoty. Ale umówiłem się, że podjadę wieczorem, żeby zobaczyć zakres prac.
To była nowa willa, parterowa, zbudowana w najnowszej technologii. Były nawet pompy ciepła, które były wtedy jeszcze rzadkością.
Chodziło o dokończenie dwóch pomieszczeń. Ten młody właściciel domu tłumaczył, że miał firmę, która zaczęła to robić, ale – jak tłumaczył - coś tam im kolidowało, mieli jakieś inne, pilne zlecenie i przerwali prace.
- Mówił to tak pokrętnie, że nie do końca w to uwierzyłem – tłumaczy Adam. - Jestem przekonany, że rzucili tę robotę ze względu na jego trudny charakter. Miałem już takie przypadki.
Na początku młody inwestor był miły, nie wtrącał się do nich i dużo mówił.
- Znał się na wszystkim – tłumaczy Adam. - Typowy mądrala. Swoje racje wyłuszczał jednak takim tonem, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Nieco się zdziwił, kiedy dowiedział się, że jestem po politechnice. Spytałem go o jego wykształcenie, zaczął coś o licencjacie, ale szybko zmienił temat.
Stawał się jednak coraz bardziej roszczeniowy.
Przyznał się, że wziął wolne w pracy, żeby ich przypilnować
- Już się przyzwyczaiłem, że są klienci, którzy przez cały dzień patrzą nam na ręce – mówi Adam. - Ich prawo. Ten jednak zaczął wydziwiać. Kidy zarzucił, że jedna ze ścianek działowych jest krzywa, wziąłem poziomicę i kazałem mu spojrzeć. Była prosta jak drut. Potem miał pretensje, że farba ma nie ten odcień, jaki chciał. Spokojnie mu wytłumaczyłem, że taką wybrał. Nie było dnia, żeby nie miał jakiś uwag. A ja, zamiast skupić się na pracy, musiałem mu udowadniać, ze nie ma racji. Na koniec – przy rozliczeniu – musiał jednak dodać kąśliwą uwagę, że za te pieniądze spodziewał się jednak większego profesjonalizmu. Wtedy już nie wytrzymałem. Spytałem jedynie, jakie ma konkretne zastrzeżenia do prac, które wykonaliśmy. Zaczął mętnie tłumaczyć, że ściany w świetle słońca dziwnie wyglądają.
- Ale jak dziwnie?
- Tak jakby się ruszały.
Z tym klientem pożegnali się bez żalu.
Zupełnie inne wspomnienia ma te związane z remontem w domu pewnego starszego małżeństwa. Mieli do zrobienia jeden pokój oraz łazienkę.
- To byli przemili ludzie – podkreśla Adam. - Do pracy zawsze bierzemy ze sobą swój czajnik, kawę, herbatę, kanapki. Mamy wszystko ze sobą. Ci ludzie chcieli nas codziennie częstować obiadem, podrzucali owoce, namawiali na spróbowanie domowych przetworów. Czuliśmy się u nich jak w domu. Widać było, że nie mają za dużo pieniędzy. Wcześniej wszystko uzgodniliśmy. Powiedzieli, że stać ich na konkretna kwotę, więcej oszczędności nie mają. Zapewniłem, że na pewno nie przekroczymy ustalonej kwoty za remont.
To miało być lokum dla ich dorosłego wnuka. Kiedyś przyznali się, że mają z nim same problemy
Wyprowadził się od rodziców, przyjechał do Warszawy. Zaczął coś studiować, nie skończył. Wynajęli ze znajomymi jakieś mieszkanie na Pradze, zaczął pić, do tego doszły narkotyki. W końcu jakoś się ogarnął, poszedł do pracy w magazynie. Od czasu do czasu odwiedzał dziadków. Głównie wyciągał od nich pieniądze. Wtedy postanowili, że jak zamieszka u nich, to będą mieli na niego oko. I wszystkie oszczędności przeznaczyli na urządzenie pokoju i łazienki dla kochanego wnuczka.
- A ten kochany wnuczek przyjechał raz, kiedy akurat pracowaliśmy – mówi Adam. - Młody cwaniaczek. Nawet dzień dobry nie powiedział. Wszedł do swojego przyszłego pokoju, popatrzył i burknął, że „ciasnawa ta klitka”. Nie podobała mu się też kabina prysznicowa. Gryzłem się w język, żeby mu coś nie powiedzieć.
Rok temu spędzili też kilka miesięcy w dużej, rodzinnej posiadłości na blisko hektarowej działce.
- Sama brama kosztowała tyle co średniej klasy samochód – mówi Adam
- Przy wjeździe była budka z ochroniarzem. Mniejsza o to, kto tu mieszkał. Właściciel tej posesji był kiedyś politykiem, teraz jest biznesmenem. Żona z kolei miała swoją galerię sztuki. Kasy mieli jak lodu. Kiedyś próbowałem coś wyciągnąć od ochroniarza, ale okazał się lojalny wobec swoich chlebodawców. Usłyszałem jedynie, żebym się zajął swoją pracą, a on nie jest od plotkowania.
Zlecenie obejmowało naprawę ogrodzenia z piaskowa. Mieli też dokończyć ogromną wiatę oraz zmienić przykrycie dachu altanki.
- To był duży zakres prac - mówi Adam. - Wziąłem do pomocy jeszcze dwóch pracowników. Z właścicielem rozmawiałem może ze trzy razy przez ten cały czas. Miał swojego nadzorcę; to z nim ustalałem szczegóły. Spędziliśmy tam prawie trzy miesiące. To było w lecie, całymi dniami kręciliśmy się po działce. Nie wiem, ile osób mieszkało w tej dużej willi, bo ciągle ktoś wjeżdżał i wyjeżdżał. W weekendy z kolei były imprezy. W piątek kończyliśmy wcześniej, żeby nie przeszkadzać.
Ich zleceniodawca był eleganckim mężczyzną, miłym i uśmiechniętym. Zawsze ich pozdrawiał. Pytał, czy czegoś im nie trzeba. Co innego jego żona
- Traktowała nas jak powietrze – mówi Adam. - Z daleka było widać, że jest wyniosłą kobietą. Nawet jak wracała do domu, to nigdy nie widziałem, żeby odpowiedziała na pozdrowienie ochroniarza. Patrzyła przed siebie, zupełnie go ignorowala. Podobnie jak nas. Kiedyś mijałem się z nią na ścieżce prowadzącej do altany. Spojrzała na mnie dopiero wtedy, kiedy metr przed nią powiedziałem jej „dzień dobry”. Ale popatrzyła tak, jakbym był właśnie powietrzem. Żadnego gestu. Może i się odkłoniła, ale widać było, że przychodzi jej to z ogromnym trudem. Co ma się kłaniać jakiemuś robolowi w roboczych ciuchach i w gumiakach?
Pewnego dnia spotkał również ich syna. Mógł mieć najwyżej 30 lat. Adam z ekipą byli wtedy na dachu altanki. Podszedł do niej.
- A z czego dach będzie? - spytał. Nawet na nich nie spojrzał, nie mówić o jakimkolwiek pozdrowieniu.
- Gont – odparł Adam.
Tyle było rozmowy. Odwrócił się na pięcie i poszedł.
- Przez te lata pracy w różnych domach spotkałem się z różnymi ludźmi – mówi. - Wiele osób wychodzi z założenia - przynajmniej ja mam takie doświadczenia – że jak już kogoś biorą do roboty i mu płacą, to są kimś wyjątkowo ważnym i stawiają się w pozycji wyższej od zleceniobiorcy. Wychodzą wtedy też różnego rodzaju kompleksy. Miałem kiedyś klientkę, która uważała, że skoro jestem budowlańcem, to pewnie ma przed soba prostego chłopa po podstawówce, który po pracy myśli tylko o wódzie, a jedyną książkę, jaką w życiu przeczytał, to pewnie książka telefoniczna. I traktowała mnie jak jakiegoś idiotę. Mówiła przykładowo „a wie pan, panie Adamie, że tu niedaleko przyjeżdżała kiedyś Agnieszka Osiecka, wie pan, taka, co pisała piosenki” albo „mąż kiedyś znał dobrze Konwickiego, takiego pisarza, nie wiem czy pan słyszał”. Kiedy skończylem u niej malowanie, to zadzwonila za kilka dni z prośbą, czy nie mógłbym wieczorem podjechać do niej, bo zaczęło jej ciec z kranu. Przeprosiłem grzecznie, że nie dam rady, bo zawsze w soboty chodzę do teatru. To jest prawda. Nie kłamałem. Jestem fanem teatru. Szkoda, że nie moglem zobaczyć jej miny. Więcej jednak nie zadzwoniła.