Był jak bogaty wujek z Ameryki. Co tydzień urządzali z Anią imprezy dla znajomych. Było „na bogato”. Potrafili urządzić wieczór przy mulach, gdzie każdy gość do woli mógł się najeść tego przysmaku.
- Nie robiłem tego na pokaz – mówi Leszek. - Stać mnie na to było, a poza tym lubiłem robić znajomym czy przyjaciołom niespodzianki. Z Anią byli zawsze gościnni, nasz dom stał otworem.
Leszek dorobił się – nomen omen – dzięki właśnie wujkowi z Ameryki
Wiedział, że ma jakąś rodzinę w USA, mówił mu o tym jeszcze dziadek, ale ich kontakty były bardzo sporadyczne. Po śmierci wuja, okazało się, że Leszek jest jedynym spadkobiercą pokaźnego majątku. Mogli z Anią wyjechać za ocean, tam zamieszkać, pracować, ale postanowili sprzedać dom wuja, jego akcje, jakieś obligacje i na koncie Leszka pojawiła się wkrótce kwota, która powalała na kolana.
- Pracowałem wtedy w państwowej firmie jako kierownik działu. Stabilna praca, w której mógłbym być pewnie do emerytury. Pieniądze jednak były przeciętne. Ania pracowała jako księgowa. Trochę lepiej zarabiała ode mnie, ale kokosów nie było. Mieliśmy już wtedy swoje mieszkanie, samochód, stać nas było na wyjazdy za granicę, ale też trudno powiedzieć, żebyśmy się jakoś szczególnie dorobili.
Kiedy dowiedział się o spadku, miał 34 lata. Podobnie jak Ania. Mieli już dziecko. Antoś miał wtedy 11 lat.
- To była połowa lat 90. ub. w. - mówi Leszek. - Złoty czas dla interesów. Postanowiłem zostać biznesmenem. Wahałam się jedynie w co zainwestować pieniądze.
Wprawdzie nie opowiadał na lewo i prawo o spadku, ale fama szybko rozeszła się po mieście. Zresztą pierwsze, co zrobili – to kupili dom z ogrodem. Sprzedali swoje małe mieszkanie i spełnili wreszcie nieosiągalne dotąd marzenie. Zawsze chcieli mieć jednorodzinny dom. Zmienili też samochód.
- Co rusz miałem telefony od znajomych, że chcą wejść ze mną w jakieś interesy – wspomina Leszek. - Któregoś dnia odezwał się nawet kolega z klasy, z którym nie miałem kontaktu od kilkunastu lat. Ostatnie nasze spotkanie to była bójka na boisku, kiedy mnie tak sfaulował łokciem, że straciłem trzy zęby. Przez te wszystkie lata nauki byliśmy największymi wrogami.
Leszek zaczął od hurtowni
- Wtedy wszystko się w Polsce sprzedawało – mówi. - Nie chciałem od razu zaczynać od wielkiej inwestycji. Wynająłem dużą halę, pomieszczenia biurowe i zacząłem od handlu napojami. Potem udało się zdobyć zezwolenie na piwo. Interes się dobrze kręcił. Mieliśmy wielu odbiorców. Kupiłem samochody do rozwożenia. Zainwestowałem w wózki widłowe, skomputeryzowałem firmę. Przed kilka lat interes kręcił się i przynosił spore zyski. Z czasem kupiłem te magazyny, żeby już nie płacić czynszu.
Największy problem miał jednak z odbiorcami, a właściwie z ich płatnościami.
- Wszystko przez moją łatwowierność. Na początku dostarczałem towar za gotówkę, potem dawałem „terminy”: tydzień, dwa, więksi odbiorcy mogli płacić nawet po miesiącu. I na początku płacili. Potem jednak zaczęły się kłopoty ze ściągalnością długów. Wiele firm padło, nie było jak odzyskać pieniędzy, firmy windykacyjne dopiero wchodziły na rynek, zresztą i tak większość odzyskanych pieniędzy brały dla siebie. Szybko też pojawiła się konkurencja na rynku. Zdarzało się, że podbierała klientów, oferując niektóre towary nawet poniżej ceny zakupu.
Hurtownia zaczęła przynosić straty. Leszek nie miał siły, ani ochoty dalej walczyć w tej branży
Co mógł – to sprzedał. Zwolnił pracowników, stracił na tym interesie kilkaset tysięcy złotych. Jeszcze przed podjęciem decyzji o likwidacji firmy miał jednak plan awaryjny: w centrum miasta zwalniał się lokal po jednym z najbardziej znanym sklepie odzieżowym. Istniał w tym miejscu od wielu lat. Nie było chętnych na wynajem. Poza Leszkiem.
- Miałem pomysł, żeby otworzyć ekskluzywny sklep z ciuchami prosto z Paryża czy Włoch – tłumaczy. - Doszedłem do wniosku, że zamiast handlować tanimi rzeczami i „iść na ilość”, to lepiej będzie sprzedać jedną, ale drogą rzecz i zysk będzie taki sam, a roboty mniej.
Udało mu się. Sklep robił wrażenie. Przy wejściu stał pracownik, w garniturze i białych rękawiczka. Otwierał i witał klientów, Wszędzie były lustra, wykładziny, obrazy. I obsługa – młode, zgrabne i uśmiechnięte sprzedawczynie.
- Miałem sklep dla snobów – mówi Leszek. - Szybko rozeszła się wieść, że w mieście jest wreszcie sklep, gdzie można się ubrać w najmodniejsze ubrania i nie trzeba już jeździć do Warszawy czy Paryża. Pokazanie się w moim sklepie należało do dobrego tonu.
Nie narzekał na brak klientów, W zasadzie klientek. Wszystko sprzedawało się „na pniu”. Leszek narzucił dużą marżę na swój towar. Zarabiał krocie.
- Doszło do tego, że klientki często sugerowały się jedynie ceną – mówi. - Nie chciały tanich rzeczy. Wydawało im się, że są gorsze, a często były z tej samej firmy, z tego samego materiału i jakościowo nie odbiegały od tych droższych. Nawet fason miały podobny.
Właściciel eleganckiego butiku szybko „awansował” do elity miasta
Zaczął pojawiać się na bankietach, imprezach charytatywnych, był nominowany kilkukrotnie do tytułu lokalnego biznesmena roku – to plebiscyty organizowane przez miejscowe media, które też zabiegały o Leszka. Co miesiąc zostawiał u nich duże kwoty na reklamy prasowe. Nawet całostronicowe, który kosztowały kilka tysięcy złotych.
- Grono znajomych powiększało się niemal każdego dnia – mówi Leszek. - Takich telefonów, jak od tego kolegi, z którym od lat nie miałem kontaktu – miałem niemal codziennie. Każdy coś mi proponował, zapraszał do siebie na imieniny, jakąś rocznicę czy ślub. Często były to osoby, z którym do tej pory mieliśmy dość luźne kontakty.
Leszek z Anią nie zmienili domu. Dokupili sąsiednią działkę, która dotychczas stała pusta, powiększyli ogród, zadaszyli ogromy taras. Na działce stanęła też duża wiata, w której Leszek urządził tzw. letnią kuchnię z piecem do wypieku chleba i wędzarką.
- Przyjmowaliśmy mnóstwo gości – mówi Leszek. - Trudno było nawet czasami się pomieścić. To były imprezy na kilkadziesiąt osób. Mówiło się, że u nas są najlepsze „domówki” w mieście. Były dni, kiedy miałem już dość biesiadowania i chociaż jeden weekend miałem ochotę spędzić w samotności. Było to praktycznie niemożliwe, bo zazwyczaj wtedy ktoś nas zapraszał do siebie.
Firma Leszka rosła jak na drożdżach. Wkrótce otworzył trzy kolejne sklepy – w innych miastach
Duży dostawca odzieży z Włoch namówił go też do zainwestowania w hurtownię, która miała być filią włoskiej firmy. Tak zrobił.
- Zyski rosły, ale koszty też – mówi Leszek. - Ania któregoś razu stwierdziła, że chyba lepiej było zostać przy tym jednym sklepie. Wiedziała co mówi, bo to ona prowadziła księgowość. Znała się na tym.
Koszty przy owych przedsięwzięciach rosły szybciej niż przewidywane zyski. Leszek zaufał jednak swoim przeczuciom. Szedł do przodu. Zwiększył asortyment, zaczął też sprowadzać do hurtowni tańszą odzież.
- Sądziłem, że sprzedaż hurtowa da mi kokosy – tłumaczy. - Okazało się jednak, że stało się tak jak w hurtowni napojów. Był duży obrót, coraz większe koszty i problem ze ściągalnością należności za niezapłacone faktury.
Jego cztery sklepy zaczęły też już przynosić mniejsze zyski. Nikt już nie robił „ochów i achów” na widok portiera, kory wciąż w białych rękawiczkach otwierał drzwi klientom. Minął pierwszy szok, że w mieście działa tak luksusowy sklep.
Leszek nie ma dziś wątpliwości, że gdyby wtedy posłuchał żony, to firma wciąż mogłaby działać
- Moim gwoździem do trumny był handel z Ruskimi – mówi. - Znajomy mnie namówił. Okazało się, że zastawili na mnie sidła. Dał mi kontakt do dużej firmy pod Moskwą. Najpierw tam pojechaliśmy we dwóch. Właścicielami byli dwaj bracia. Pokazali mi swoje magazyny, biuro. Robiły wrażenia. Podobnie jak cyfry na kontrakcie. Chodziło o naprawdę duże ilości ciuchów.
Pierwszy transport, niewielki sprzedał im za gotówkę. Podobne jak kolejne. Zamówienia były coraz większe. Żadnych problemów z płatnościami. Zaufał im.
- Katastrofa jednak nastąpiła – mówi Leszek. - Którego razu z nocy zadzwonił Witia i powiedział, że ma dużego odbiorcę, chyba z Tuły, tylko zależy mu na czasie. Nie rozmawialiśmy wtedy o płatnościach. Rano wysłałem mu trzy tiry z towarem. Za dwa dni oddzwonił, że odebrał towar, podziękował za szybką akcję i na tym niestety kontakt się urwał. Do dzisiaj.
Po tej „transakcji” telefon jego rosyjskiego partnera milczał. Podobnie jak jego brata.
- Pewnie, że pojechałem do nich – mówi Leszek. - Już po tygodniu byłem najpierw pod ich firmą, potem pod ich domem. I tu, i tu drogę zagrodzili mi ochroniarze. Musieli wiedzieć, kim jestem, bo usłyszałem za każdym razem, że „Leszek, ty lepiej wracaj do Polszy, nic tu po tobie”. Kiedy zobaczyłem, że mają pistolety pod pachą, to zrozumiałem, że nie kupili ich na odpuście i że rzeczywiście nie mam czego tu szukać.
Hurtownię wraz z towarem musiał sprzedać za bezcen, żeby uregulować długi.
- Po tym wszystkim ruszyła lawina klęsk. Europę zalały chińskie podróbki, galerie handlowe zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu, a w nich sklepy odzieżowe marek wszelkiej maści. W centrum, gdzie miałem swoje sklepy zrobili deptak, a czynsze wzrosły i to dużo.
Ania nie czekała na totalną katastrofę. Stwierdziła, że każdy kolejny dzień działalności firmy przynosi kilka tysięcy złotych strat
- Zamknęliśmy jeden, potem drugi sklep – mówi Leszek. - Sądziłem, że może uda się uratować chociaż ten najstarszy. Ale ekonomia była bezlitosna. Nie stać nas było ani na sklep, ani na pokrycie wszystkich zobowiązań. Zostaliśmy goli i do tego z długami.
Od tego czasu minęło już kilkanaście lat. Leszek z Anią wciąż mieszkają w swoim dawnym domu. Nie stracili go, mimo że takie niebezpieczeństwo istniało. Dogadali się z wierzycielami. Pomogła im też najbliższa rodzina. Głównie syn, który częściowo spłacił ich długi. Miał oszczędności.
- Nie to jednak jest najgorsze – mówi Leszek. - Niejednemu się noga podwinęła w biznesie. Kiedy jednak poszła wtedy fama, że mamy problemy finansowe, to okazało się, że gwałtownie – praktycznie z dnia na dzień – ubyło nam tak liczne dotychczas grono znajomych. Przestali się odzywać nawet ci, którzy do tej pory mówili o przyjaźni. Niektórzy nawet nie odbierali telefonów. Bo po co? Do dzisiaj nie mam kontaktu np. z pewnym radnym, który jeszcze nie tak dawno nalegał, żebym został chrzestnym jego córki. Widziałem go przed tygodniem na ulicy. Musiał mnie też widzieć, bo wyraźnie patrzył na mnie, ale odwrócił głowę. Nie wszyscy są jednak tacy. Portier, który otwierał drzwi klientom w moim sklepie, to starszy, elegancki pan. Kiedy spotkał mnie niedawno w markecie, to wyściskał mnie jak dobrego znajomego. To jeden z tych nielicznych, który nigdy nic ode mnie nie chciał...