Jacek od ośmiu lat wciąż zadaje sobie pytanie, czy jego tata popełnił samobójstwo czy też rzeczywiście utopił się. Ciała nigdy nie odnaleziono. Ojciec był alkoholikiem. Podobnie jak matka. Kiedy miał siedem lat, sąd odebrał im prawa rodzicielskie. Trafił do rodziny zastępczej. Ojca wciąż jednak wspomina z czułością.
- Jako dziecko niewiele rozumiałem, co to jest alkoholizm – mówi 25-letni dziś Jacek. – Dzisiaj inaczej na to patrzę. Wiem, że chciał walczyć o powrót do trzeźwości. Próbował z różnym skutkiem.
Ojciec Jacka – po kolejnej nieudanej próbie zerwania z nałogiem - wyjechał do brata do Francji. Chciał tam stanąć na nogi. Zerwać wszelkie kontakty. Oprócz tych z synem.
- Dzwonił przynajmniej raz w tygodniu – wspomina Jacek. – Pracował, mówił że nie pije. Obiecał, że jak się usamodzielni, to zabierze mnie do Francji. Bardzo na to liczyłem, mimo że moi przybrani rodzice okazali się wspaniałymi ludźmi. Kocham ich bezgranicznie.
14 lipca 2014 r. Jacek wrócił wcześniej ze szkoły. Już w drzwiach zauważył, że jego przybrany ojciec ma dziwną minę. Czuł, że stało się coś niedobrego.
- Dzwonił twój wujek – powiedział. – Nie mam dobrych wieści.
Nie musiał kończyć. Ojciec już od kilku dni nie odzywał się. Jego telefon też milczał. Nie chciał dzwonić do wujka. Bał się.
Jacek chciał być sam. Zamknął się w pokoju. Powoli docierało do niego to, co usłyszał. Nad brzegiem jeziora znaleziono ubranie ojca i rower. W kieszeni były jego dokumenty. W tej małej, francuskiej osadzie wszyscy się znali. Żandarmi szybko dotarli do wujka Jacka.
- Okazało się, że ojciec rzeczywiście bardzo długo nie pił – wspomina Jacek. – Pracował, dużo czytał. Wujek mówił, że się zmienił. Zaczął nawet chodzić do kościoła. Pewnego dnia coś jednak w nim pękło. Już rano wujek zauważył, że musiał wypić jakiś alkohol. Pokłócili się. Ojciec podobno pił przez tydzień bez przerwy. Tak mówili ci, którzy go widzieli.
Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Płetwonurkowie przez kilka dni przeszukiwali dno jeziora. Nic.
- Przez pierwsze dwa lata bardzo łudziłem się, że może żyje – mówi Jacek. – Czasami wyobrażałem sobie, że gdzieś wyjechał, ukrył się, może wstąpił do klasztoru i że kiedyś znów zadzwoni do mnie. Te myśli były najgorsze, bo dawały jakąś maleńką iskierkę nadziei. Jak można się pogodzić z czymś, czego nie jesteśmy w stu procentach pewni?
- A dzisiaj? Już się pan pogodził?
- Bardziej myślę o jego odejściu, a nie o śmierci. Często używa się tych określeń jako synonimy. Ja jednak bardziej pogodziłem się z jego odejściem. Jak mogę powiedzieć, że zmarł czy zginął, skoro nie mam na to dowodów?
Był w tym miejscu, gdzie znaleziono ojca odzież. Wujek mu pokazał. Szuwary, pełno chaszczy. I drzewo obok. Odmówił pacierz. Chciał w tym miejscu postawić drewniany krzyż. Mały, dębowy – bez żadnego napisu. W nocy zmienił jednak zdanie. U wujka na podwórku znalazł duży głaz. Przewieźli go w to miejsce. U grawera zamówił tabliczkę, którą przymocowali do kamienia. Umieścił na niej tylko cztery litery. „Tato”. I znak zapytania.
- Dlaczego znak zapytania?
- Wie pan, może to głupie, ale czasami wyobrażam sobie, że kiedyś ktoś do mnie zadzwoni. I w słuchawce będzie cisza. I tak spytam jak na tym kamieniu.
Anna już przestała się łudzić
Karola nie ma już od 18 lat. Mąż był jubilerem. Dobrze im się powodziło. Dwójka dzieci, piękny, duży dom, dobry samochód – nic im nie brakowało. Karol często wracał późno z pracy, ciągle zaganiany, w rozjazdach. Miał wielu klientów.
- Tego feralnego dnia wpadł na chwilę do domu, coś przekąsił i powiedział, że musi jeszcze podjechać do jakiegoś klienta – mówi Anna. – Chodziło o wycenę drogiej bransoletki. Obiecał, że wróci przed 22.
Nie czekała na niego. Położyła się spać. Zbudziła się nad ranem i zobaczyła, że jest w łóżku sama.
- Pamiętam, że najpierw złapałam za telefon – mówi. – Myślałam, że może dzwonił, a ja nie usłyszałam.
Żadnego nieodebranego połączenia, żadnej wiadomości. Jego telefon nie odpowiadał. Poczta głosowa. W ciągu godziny obdzwoniła chyba wszystkich znajomych. Nic. Wieczorem poszła na policję.
- Dzieciom powiedziałam rano, że tata musiał wyjechać. Uwierzyli. Mieli wtedy 8 i 9 lat. – dodaje.
Przez kolejne dni wciąż wydzwaniała. Koledzy, znajomi, sąsiedzi próbowali pomóc jak tylko można. Nie było wtedy mediów społecznościowych jak dzisiaj, alertów itd. Chodziła po redakcjach, ukazało się wiele artykułów, apeli. Dzwoniła po szpitalach, na policję po sąsiednich miejscowościach. Najmniejszego śladu.
Po tygodniu poszukiwań, jeden z grzybiarzy – 80 kilometrów od domu Anny i Karola – natrafił przypadkowo w lesie na spalonego mercedesa. To był samochód męża. Ona jeździła fiatem.
- Nad tą sprawą pracowała specjalna grupa policji - dodaje Anna. – Chyba po roku umorzyli śledztwo. Nie mieli najmniejszego punktu zaczepienia. Ani jednego najmniejszego śladu. Nic. Tak, jakby Karol rozpłynął się w powietrzu. Dzieci codziennie mnie pytały, gdzie jest tata. Ile można kłamać? Nie rozumiały, jak nagle ktoś może zniknąć. Starszy syn zamknął się w sobie. Nie chciał o tym wszystkim rozmawiać. Młodszy z kolei tłumaczył sobie, że tata odszedł od nich, bo go w czymś zawiedli. Czuł się winny.
Annie pomogła przede wszystkim rodzina – zwłaszcza teściowa. Wszyscy ją wspierali. Na każdym kroku to odczuwała. Najgorsze były jednak pierwsze święta bez Karola. Puste miejsce przy stole. Opłatek, życzenia przez łzy i kolędy w radio – wyjątkowo smutne.
- Przy życiu trzymały mnie jedynie dzieci – mówi Anna. – Musiałam być silna, nie mogłam się załamać.
Anna przez wiele lat nie dopuszczała myśli, że Karol nie żyje.
- Byłam nawet u znanej wróżki – mówi. – Twierdziła, że mąż żyje, ale jest bardzo daleko i z inną kobietą. Czasami myślałam, że to prawda. Ale to do niego nie pasowało. Zbyt bardzo kochał dzieci. Na pewno by im tego nie zrobił. Jeżeli nawet miał odejść, to nie w ten sposób. To jest ból, który nigdy się może nie skończyć. Tego na pewno chciałby nam oszczędzić – zwłaszcza dzieciom.
Dzisiaj Anna przyznaje, że już nie ma złudzeń. – Pogodziłam się z myślą, że nie żyje – twierdzi stanowczo. - Starszy syn już założył rodzinę, młodszy wyjechał za granicę. Bardzo się wszyscy wspieramy, dzwonimy do siebie. Synowie o ojcu już rzadko wspominają.
W Zaduszki Anna odwiedza grób teściowej. Zmarła w 2017 r. Zostawia dwa znicze. Jeden dla Karola. Symboliczny.
- Mimo, że od tamtego dnia minęło już wiele lat, to czasami pojawi się łza – kończy Anna. – Nie lubię Święta Zmarłych. Nie rozumiem do końca ludzi, którzy w ten dzień przychodzą dwa razy na cmentarz – wieczorem, żeby zobaczyć te światła od milionów świec i lampionów. Że jest wtedy jakaś magiczna atmosfera. Może byłoby inaczej, gdyby Karol miał swój grób?