Ken Washington – bo o nim mowa - trafił do Lublina w dość niezwykłych okolicznościach. W Stanach grał w uczelnianej drużynie. Kiedyś przyjechał do Polski na towarzyski turniej. Grali m.in. z lubelskim Startem. Po meczu Ken niezobowiązująco rzucił, że chętnie grałby w Polsce i zostawił swój adres w klubie. Po powrocie do USA chciał grać w NBA. Był jednak za słaby. Wtedy powrócił temat gry w Polsce.
- Wszelkie uzgodnienia załatwialiśmy telefonicznie – mówi Andrzej Frączkowski. – 10 stycznia 1979 r. Ken wylądował na Okęciu. Od tego czasu Lublin ogarnęła „washingtomania”.
Czarnoskóry koszykarz o nikczemnym jak na tą dyscyplinę wzroście – 173 cm już na pierwszym treningu pokazał swoje nieprzeciętne umiejętności. – Był nie tylko niesamowicie szybki i skoczny, ale potrafił tak podać piłkę, że mieliśmy problem z jej złapaniem – śmieje się Jerzy Żytkowski, były zawodnik Startu.
Mecze z jego udziałem przyciągały do hali tłumy kibiców – nie tylko w Lublinie. Po bilety ustawiały się długie kolejki. Zdarzyły się też przypadki fałszowania biletów. Na mecze z Resovią, Lechem czy Śląskiem kibice przychodzili na 2 godziny przed spotkaniem. Zdarzało się, że niektórzy fani Startu, którzy nie dostali biletu, wchodzili nawet na dach hali i stamtąd oglądali mecze. Ken Washington przeszedł już do legendy. Legendą sportu jest też Andrzej Frączkowski, a jego życie jest związane od dziesięcioleci właśnie ze sportem. O lubelskim wie prawie wszystko. Skończył już 80 lat, ale wciąż jest wiernym kibicem.
Wojenne przeżycia
Był wtedy dzieciakiem. Sporo pamięta z czasów wojny. Niektórych zdarzeń nie zapomni do końca życia. Niektóre omal nie zakończyły się tragicznie.
- Wojna - wojną, ale my, dzieci niewiele z tego rozumieliśmy. Wiedzieliśmy, że przyszli najeźdźcy w obcych mundurach, że są jakieś aresztowania, ale co taki kilkulatek jak ja wtedy z tego rozumiał? Chodziłem do szkoły, bawiliśmy się na podwórku, graliśmy w piłkę.
Pewnego razu młody Jędrek razem z innymi kolegami urządzili wyścigi papierowych łódek. Spuszczali je rynsztokiem w dół.
- Szliśmy gromadą wzdłuż ulicy, pilotując ten wyścig. Moja łódka prowadziła. Byłem tak zaaferowany, że nie zauważyłem stojących na chodniku żandarmów. Wpadłem na jednego z nich. Zapamiętałem, że na piersiach miał dużą blachę z identyfikatorem. Stanąłem mu na nogę. Nic takiego się nie stało, ale ten szkop dał mi takiego kopniaka, że wylądowałem na środku ulicy i poździerałem kolana. Od razu zwiałem do domu. Najadłem się sporo strachu.
Drugim razem już nie miał tyle szczęścia.
- Z domu wygonili nas Niemcy. Urządzili w nim sztab artylerii przeciwlotniczej, a bateria znajdowała się w miejscu dzisiejszej hali Globus. Nasz ogród na Glinianej przylegał do cmentarza, a sama ulica była polną drogą. Codziennie przyprowadzano w to miejsce więźniów z Majdanka. Kopali rowy przeciwczołgowe. Ojciec regularnie dawał mi papierosy i chleb, żebym podrzucał więźniom, mimo że wiązało się to z dużym ryzykiem. Pewnego razu przelazłem przez dziurę w płocie i kiedy chciałem już rzucić zawiniątko z „prowiantem”, zobaczyłem wartowników. Padły jakieś przekleństwa, a ja niewiele myśląc rzuciłem się do ucieczki. Drogę do domu miałem odciętą. Zacząłem biec w kierunku muru cmentarza. Kiedy już byłem na górze ogrodzenia, dopadł mnie wartownik i zdzielił z całej siły drewnianym drągiem w nogę. Gdyby trafił w głowę – byłoby po mnie. Poczułem straszny ból, ale na szczęście dla mnie upadłem po drugiej stronie muru. Bałem się, że wartownicy będą mnie szukać, ale odpuścili. Leżałem przerażony tuż koło jakiegoś grobu. Noga była wygięta w nienaturalny sposób, a z rozerwanej nogawki wystawał kawałek kości. Miałem otwarte złamanie. Nie byłem w stanie się ruszyć. Na całe szczęście dla mnie, całe to zdarzenie widział jeden z moich kolegów. Od razu pobiegł do ojca. Byłem uratowany. Kiedy tato zobaczył moją nogą, zbladł. Z nogą w łupkach nie było mowy o spaniu. Rano ojciec zapakował mnie na jakiś wózek i zawiózł do przychodni. Całą drogę jęczałem. Przyjął nas wspaniały lekarz. Żyd. Tak mi fachowo złożył nogę, że wkrótce mogłem chodzić. Żadnych powikłań. Potem się dowiedziałem, że zginął na zamku. Pod koniec wojny mogliśmy wrócić do naszego domu przy Żniwnej. Niemców już nie było. Oprócz dwóch, którzy leżeli pod dużym krzakiem. Nie żyli.
Andrzej Frączkowski pierwszy prawdziwy mecz piłkarski obejrzał tuż po okupacji - latem 1944 r. Na mecz zabrał go ojciec.
Stadion mieścił się przy ul. Okopowej – tu, gdzie dziś stoi budynek DOKP.
- Nie pamiętam kto z kim grał, ale tak mi się to spodobało, że za tydzień już sam poszedłem na stadion. Już bez ojca. Oczywiście nie przyznałem się, gdzie idę. Byłem wtedy dopiero w drugiej klasie, ale drogę już znałem. Moim sąsiadem ze szkolnego podwórka był m.in. Henio Kukier, przyszły mistrz Europy w boksie – opowiada.
Ojciec Andrzeja Frączkowskiego, wzięty w mieście geodeta, nie przypuszczał, że jego syn od tego pamiętnego meczu całkowicie będzie już oddany sportowi; jako zawodnik (bez większych sukcesów), potem działacz.
Drugi mecz przy Okopowej, który obejrzał pan Andrzej pamięta do dzisiaj.
- Lublinianka grała z Czuwajem Przemyśl. Do przerwy wygrywała 1:0, a po przerwie nie dała szans gościom i wygrała aż 9:1. Od tej pory na stadionie pojawiałem się nawet kilka razy w tygodniu; chciałem obejrzeć każdy mecz. Pieniędzy oczywiście nie miałem na bilet, Ale były inne drogi. Można było się wspiąć na otaczający boisko wysoki mur, albo na dachy lub klatki schodowe sąsiednich kamienic. Stąd też była dobra widoczność. Wiele meczów kończyło się niecodziennymi wynikami, jak chociażby mecze Lublinianki z Lewartem, Garbarnią. czy Sygnałem bo bywało 15:0 lub 17:1.
Wkrótce z kibica piłki nożnej stał się miłośnikiem boksu. To za sprawą pierwszego meczu bokserskiego, który po wojnie odbył się pod gołym niebem – oczywiście na stadionie przy Okopowej. To był mecz z okazji Święta Majdanka. Ring stanął na stadionie przed drewnianą trybunką.
- Kibice ostrzyli sobie zęby na pojedynek w wadze średniej Zielińskiego, najlepszego lubelskiego przedwojennego pięściarza z Antonim Kolczyńskim – krajową gwiazdą tamtych lat. „Kolka” wyskoczył na ring w efektownym szlafroku i po długim oczekiwaniu zobaczył w przeciwnym narożniku nie Zielińskiego, lecz ogolonego na zero rekruta. Był to przyszły wielokrotny medalista mistrzostw kraju - Trzęsowski. Walka trwała krótko, a oczywiście Kolczyński był zwycięzcą – mówi pan Andrzej. - Ciągnęło mnie do sportu. Podpatrywałem treningi siatkarek, lekkoatletów, koszykarzy. Pamiętam też mecz siatkówki, w których grały pary mieszane. Jedna z nich szczególnie się wyróżniała – był to Zdzisław Niedziela, późniejszy trener koszykarzy Startu oraz mama zmarłego niedawno Tomka Wójtowicza, jednego z najwybitniejszych siatkarzy świata. Ale najbardziej ciągnęło mnie wtedy do boksu.
Gospodarzem sali był p. Potarański. Przeganiał dzieciaki, które ciągle pałętały się po obiekcie. Ale nie małego Andrzeja…
- Miałem swoich „opiekunów”. Jednym był Jan Żylisko, wielkie chłopisko z wagi ciężkiej. Drugi to Ryszard Guzy, który walczył w wadze koguciej. To byli znani wtedy zawodnicy. Miałem u nich fory, bo nie tylko czyściłem im buty, ale jak trzeba było, to robiłem też zakupy. Koledzy nie kryli zazdrości, widząc z kim się przyjaźnię. Nikt mi nie podskoczył.
Sam również próbował grać
W klubach, które dopiero powstawały, nikt się specjalnie nie kwapił do szkolenia dzieciaków. Każdy „klecił” skład jak mógł, żeby tylko jak najszybciej grać. Ludzie byli spragnieni sportu. Każdy mecz w jakiejkolwiek dyscyplinie przyciągał wielu widzów.
- Mieliśmy na dzielnicy (a mieszkałem w okolicach ul. Nadbystrzyckiej) całkiem niezłą paczkę i graliśmy praktycznie we wszystko. Zaczynaliśmy oczywiście - jak większość - od piłki nożnej. Jedynym, który miał prawdziwą, skórzaną piłkę był syn ogrodnika. Taka piłka była wówczas marzeniem każdego chłopaka. Większość z nas miała szmacianki lub piłki wycięte z gąbki. Taką piłką najgorzej było grać po deszczu, bo była namoknięta i bardzo ciężka. Graliśmy głównie na placu cegielni przy Glinianej. Słupki bramek wyznaczały kamienie lub ubrania. O tym, czy piłka przeleciała „nad poprzeczką” – to już było nasze widzimisię – opowiada pan Andrzej.
Kiedy wspominam swoje dzieciństwo, to sam się czasami dziwię, że jestem cały i zdrowy
- Byliśmy młodzi i pomysły mieliśmy różne. Któregoś razu chciałem udowodnić kolegom, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych i próbowałem wejść na komin cegielni. Prawie dotarłem się na sam szczyt, ale niestety ostatnie metalowe uchwyty wewnątrz komina, po których się wchodziło, były bardzo poluzowane i odpuściłem. Ale i tak nikt wyżej ode mnie nie wszedł. W zimie przyszła moda na hokej. Graliśmy na zamarzniętych stawach – tu, gdzie dziś są budynki Politechniki Lubelskiej. Z tym hokejem to nie było łatwo, bo miejscowi chłopi wyrąbywali na stawach lód i wywozili go do zakładów mięsnych. Chłodni wówczas nie było. I w ten sposób niejeden raz „popsuli” nam lodowisko, a zdarzało się, że co rusz ktoś wpadał w przerębel. Pamiętam, że i mi się to zdarzyło. Jak przyszedłem do domu i zdjąłem spodnie, to stały na baczność. Ale wtedy i mrozy były siarczyste, a nie to co dzisiaj.
Moja przygoda zawodnicza
Najpierw była piłka nożna w trampkarzach Spójni. Trenowaliśmy na łąkach przy torze wyścigów konnych (dzisiaj teren LKJ). W wojsku grałem w A-klasowej Kaderze Rembertów i B-klasowym Pocisku Chełm. W zimie - hokej i tenis stołowy. Kolejne lata to okres wojska.
- Byłem wszechstronnym chłopakiem, ale niestety - nie systematycznym. Musiałem mieć... czas dla kolegów. A w sobotę trzeba było koniecznie zaliczyć inną zabawę - taneczną. „Kosza” trenowałem w lubelskich Budowlanych, w „siatę” - w Zrywie. Grałem też na mistrzostwach okręgu warszawskiego w jedenastoosobowej piłce ręcznej. Były też kajaki w lubelskim LPŻ. To w tej dyscyplinie zaliczyłem swój pierwszy letni obóz, w Firleju.
Pamiętam, że jechaliśmy w kilkunastu lublinkiem pełnym kajaków. Szosy jeszcze nie było, droga biegła po piaskowych wydmach. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że mamy jedynie miejsce na postawienie baraku. Były pustaki, deski i miejscowy spec budowlany. Mieliśmy wybór: spać w lesie, albo brać się do roboty. Wybraliśmy to drugie, dzięki czemu mieliśmy gdzie spać. Jedzenia też nie brakowało, bo przed odjazdem dostaliśmy konserwy – tuszonki. Ziemniaki mieliśmy na miejscu.
Pod koniec obozu dostaliśmy ważne zadanie. Mieliśmy wyławiać z jeziora spadochroniarzy, którzy brali udział w pokazach. Nie do końca mi się to udało, bo kiedy dopłynąłem do „swojego” skoczka, to ten tak niefortunnie gramolił się do kajaka, że i ja wpadłem do wody.
W Krakowie nie miałem szczęścia
W trakcie służby wojskowej zostałem wysłany wraz z Frankiem Mazurkiem - piłkarzem Unii Tarnów, do Krakowa, do jednostki Czerwonych Beretów. Po kilku sprawdzianach Franek załapał się do kadry miejscowego Wawelu. Mnie niestety przyszło wracać. Pobyt w Krakowie miał jednak swoje plusy. Pan Andrzej skończył tam kurs instruktora WF. Czy ten papier w dalszym życiu dla niego miał istotny wpływ? Trudno powiedzieć. Po powrocie do cywila spotkał Wacława Korzeniowskiego, swego byłego nauczyciela Przysposobienia Wojskowego, późniejszego dyrektora Traweny w Trawnikach i lubelskiego Lubgalu - dużych zakładów odzieżowych. Znał młodego Frączkowskiego, wiedział że jest zapalonym sportowcem. - Ty Andrzej, jesteś skazany na pracę w sporcie i zaproponował mi pracę w Radzie Wojewódzkiej LZS. I tak się zaczęło.
Wieloletnia karierę działacza sportowego zakończył właśnie transferem Kena Washingtona, o którym głośno było w całej Polsce.
Dzisiejszy sport
- To już nie dla mnie. Nie te klimaty. Nadal śledzę wyniki, oglądam mecze w telewizji, czasami zajrzę na stadion czy halę, ale to wszystko już się zmieniło. Jest tak duża rotacja w zespołach, że trudno zapamiętać zawodników. A już nazwy klubów przyprawiają o zawrót głowy. Co roku inaczej się nazywają. Wiele klubów już nie istnieje, a po wielu dyscyplinach pozostały już tylko wspomnienia. Pan Andrzej, po przejściu na emeryturę nie spoczął na laurach. Został dziennikarzem sportowym w Dzienniku Wschodnim. Pisał m.in. o boksie, podnoszeniu ciężarów, kolarstwie czy koszykówce. Młodsi dziennikarze bardzo chwalili sobie współpracę z nim, bo szukając informacji, nie musieli korzystać z wyszukiwarki internetowej. Pytali pana Andrzeja. I rzadko kiedy nie otrzymywali poprawnej odpowiedzi.