- Mój tato zmarł jak byłem na ostatnim roku studiów - wspomina Janusz Lebiedowicz z Lublina. - To już przeszło 30 lat temu. Często myślę o nim. Ile mu zawdzięczam, jak dobrym był człowiekiem. Kiedyś tego nie doceniałem. Z wiekiem zrozumiałem, jak bardzo mnie kochał, mimo że tego nie okazywał zbyt często gestami. Nie miał wyższych studiów, pracował w biurze na państwowym etacie, nie dorobił się z mamą kokosów, ale też i niczego nam nie brakowało jak na tamte czasy. Ojciec był przede wszystkim bardzo wyrozumiały. Pamiętam, że w liceum miałem taki okres, kiedy nauka zeszła na dalszy plan. Do tej trzeciej klasy uczyłem się w miarę dobrze. Potem zaczął się okres buntu. Koledzy, pierwsze tanie wino gdzieś w krzakach, wagarowanie. Na okres groziły mi dwie dwóje. Oczywiście rodzicom nic nie mówiłem. Byli przekonani, że w szkole jest wszystko w porządku. W końcu sprawa wyszła na jaw, kiedy wychowawczyni zadzwoniła do taty do pracy. Następnego dnia miał być o ósmej w szkole. Szliśmy razem. Ani słowem się do mnie nie odezwał. Zawsze tak było, kiedy był zły. Znałem go. W gabinecie dyrektorki spędził jakiś kwadrans. Była tam też moja wychowawczyni. Potem mnie wezwali. Było krótko i na temat - jestem zdolny, ale leń. I obietnica poprawy. Kiedy wyszliśmy, tata zrobił chyba najlepszą rzecz na świecie. Bałem się, że mi zrobi awanturę, jakieś zakazy, nakazy. A on po prostu popatrzył mi prosto w oczy i spokojnym tonem powiedział, że jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie wstydził jak w tym gabinecie.
"Weź się synu w garść, ogarnij się, bo nie chciałbym się jeszcze raz znaleźć w takiej sytuacji" - powiedział, poklepał mnie po ramieniu i poszedł
To była chyba najlepsza rozmowa wychowawcza, jaką można był sobie w takiej sytuacji wyobrazić. I skuteczna. Poprawiłem oceny, a mój tata nigdy już nie musiał się za mnie wstydzić. Brakuje mi go strasznie, mimo, że już minęło tyle lat od jego śmierci.
Marek Korzeniowski z Zamościa pochował swojego ojca dwanaście lat temu. I przyznaje, że dopiero teraz zrozumiał, jak trudno być ojcem, kiedy teraz ma się samemu dzieci.
- Mój tata był surowym, ale bardzo sprawiedliwym ojcem - tak go wspomina 42-latek. - Nie rozpieszczał mnie, kiedy trzeba było to karał, ale jak zasłużyłem na pochwałę, to potrafił mnie przy wszystkich czule pocałować. Nawet jak byłem już dorosłym mężczyzną. Najbardziej zawdzięczam mu to, że nauczył mnie jednej, bardzo ważnej rzeczy w życiu. "Pamiętaj, że jak cokolwiek w życiu robisz, to bądź konsekwentny; nie można czegoś zacząć i nie skończyć. Nie wolno się poddawać." - to była jego dewiza. I od dziecka uczył mnie samodzielności. Był osobą wpływową, miał wielu znajomych, ale nigdy niczego nie "załatwiał". Ani dla siebie, ani dla mnie.
Najbardziej jednak pamiętam, jak skutecznie obrzydził mi palenie papierosów
Miałem taki okres jako nastolatek, że popalałem z kolegami. Nawet mi to smakowało, nie wspominając o tym, że z papierochem czułem się taki dorosły. Wielu moich znajomych paliło. I raz mnie tata przyłapał na paleniu. Nie było typowej reprymendy, pogadanek o szkodliwości palenia. Usłyszałem jedynie, że papierosy - z czego zdawałem sobie sprawę - to takie symboliczne gwoździe do trumny albo coś, co może zmienić życie palacza w koszmar. On sam nigdy nie palił. Jakieś dwa tygodnie później zabrał mnie do swojego znajomego. Mieliśmy od niego z domu zabrać ciężki kuchenny kredens, który miałem mu pomóc znieść po schodach. Jego znajomemu był niepotrzebny, a ojciec zajmował się hobbistycznie renowacją mebli i chciał ten kredens odnowić i wstawić do domku letniskowego. Jak się potem okazało, wszystko dokładnie zaplanował. Jego znajomy był po poważnej operacji. Usunęli mu część krtani i mówił przez specjalną rurkę, do której przystawiał małą tubę. Ojciec mnie przed tym nie uprzedził. Zrobił to specjalnie. Dla mnie było to, co tu dużo mówić, wstrząsające doświadczenie. Kiedy tylko wsiedliśmy już do samochodu spytałem ojca, co mu się stało. I tak, jak przypuszczałem - ten znajomy miał raka krtani. Część zaatakowaną przez nowotwór mu wycięli. "Palił strasznie dużo papierosów" - dodał ojciec. Od tej pory ani razu nie miałem papierosa w ustach.
Pan Zbigniew z Hrubieszowa zawdzięcza z kolei swojemu zmarłemu w 1999 roku ojcu dwie rzeczy: nauczył go szacunku dla starszych i dbałości o wygląd.
- Ojciec zmarł w wieku 91 lat - wspomina. - Nigdy nie widziałem go w pogniecionej koszuli czy brudnych butach. Zawsze dbał o siebie. Powtarzał, że ubiór to wizytówka człowieka. Pamiętam, że jak był gdzieś w gościach, to był jedynym, który nigdy nie ściągał butów. Był tak uparty i konsekwentny w tym, że gdyby go mieli zmusić do tego, to po prostu wyszedłby. Twierdził, że nigdy nie zniży się do bycia w garniturze, pod krawatem i boso albo w kapciach. Buty czyścił przed każdym wyjściem z domu. Pamiętam też, że miał w szafie całą stertę jedwabnych chusteczek. Tylko takich używał. często je prał, prasował. Był urzędnikiem.
Codziennie wieczorem, zanim poszedł spać przygotowywał ubrania na następny dzień pracy; starannie prasował spodnie - pod kancik, koszulę codziennie inną, skarpetki pod kolor
Nie zdarzyło mu się wyjść z domu nieogolonym. Do fryzjera chodził raz w miesiącu. Mam to po nim. Nie ukrywam, że też przykładam wagę do wyglądu i tak jak tata jestem wyczulony, żeby mieć zawsze czyste buty. Ojciec często powtarzał, że jak ktoś patrzy na innego człowieka, to zaczyna właśnie od butów. Nie wiem, może coś w tym jest. Ale wciąż mam też przed oczami widok, kiedy mój tata, jako facet w starszym wieku witał się ze swoim ojcem, a moim dziadkiem. Całował go w rękę. Tak okazywał mu szacunek. Nie wstydził się tego. Nie wymagam od moich dzieci, żeby i mnie całowały po rękach, ale dzięki niemu ja sam zawsze okazuję szacunek starszym osobom. Dzięki tato!
Justyna Wawryk z Warszawy podkreśla, że od 8 lat w każdy Dzień Ojca jest na grobie swojego taty. I za każdym razem nie może powstrzymać się od płaczu.
- To on mnie w zasadzie wychował - mówi. - Mama zmarła jak miałam sześć lat. Rak piersi. Tato został ze mną i starszym ode mnie o cztery lata bratem. Dzisiaj wiem, ile musiał przeżyć. Byli z mamą wspaniałą parą, nigdy się nie kłócili, jako małe dziecko pamiętam, że w domu było zawsze dużo bukietów - dużych, małych. Tata często dawał mamie kwiaty. Pamiętam też, że na spacerze zawsze trzymali się za ręce. Miał potem z nami masę kłopotów. Ja często chorowałam, brat kiedyś wpadł rowerem pod samochód. Groził mu niedowład nogi. Tata siedział u niego dzień i noc w szpitalu, ja byłam wtedy z ciocią. Tata był wspaniałym ojcem, człowiekiem. Nigdy się na nim nie zawiodłam. Traktował nas prawdziwą, ojcowską miłością. To taka, gdzie musiał pogodzić szorstką powierzchowność silnego mężczyzny z matczyną miłością. To jest strasznie trudne. Jemu się to udało. Był dla nas wszystkim. A najbardziej pamiętam, kiedy jako nastolatka pojechałam na obóz sportowy. Byłam wtedy w liceum. Trenowałam siatkówkę. Tata był strasznie z tego dumny. Sam trenował siatkówkę na studiach i był w ogóle zapalonym sportowcem. Ale wtedy, jak zacząłem przygodę ze sportem, to się strasznie peszyłam, jak oglądał moje treningi czy przychodził na mecze. Prosiłam, żeby nie przychodził i uszanował to. Wtedy, na tym obozie mieliśmy zaplanowane dwa sparingi, w tym jeden z bardzo silnym zespołem z Niemiec. Na trybunach było wtedy sporo ludzi i między nimi zobaczyłam tatę. Zupełnie przypadkowo. Jestem w stu procentach pewna, że to był on. A z Warszawy do Władysławowa, gdzie trenowałyśmy, jest 400 kilometrów. Po meczu zadzwoniłam do niego. Wypytywał o wynik, jak mi poszło. Mówił, że akurat jedzie samochodem, bo się zasiedział w pracy. Ale czułam, że kłamie. Jestem o tym przekonana, że zaraz po pracy wsiadł w samochód i przyjechał tutaj. Nie mógł wytrzymać. To był prawdopodobnie ten jeden, jedyny raz, kiedy tata nie był ze mną szczery. Nie spytałam wprost, bo nie chciałam go stawiać w niezręcznej sytuacji. Po latach go jeszcze bardziej zrozumiałam, bo byłam w podobnej sytuacji. Syn, który trenuje pływanie zabronił mi wręcz przychodzić na jego pierwsze, poważne zawody. Nie wytrzymałam. Zza filara nie mógł mnie zobaczyć...