O tym w liście do redakcji FacetXL napisał pan Marek. Oto treść listu:
- W wieku 57 lat stanąłem przed ścianą niemocy - pisze w liście nasz bohater. - Przez całe życie dorabiałem się, harowałem, nie miałem na nic czasu, ciągła gonitwa, pośpiech, aż wreszcie dotarło do mnie, że to wszystko co mam, nie daje mi w ogóle satysfakcji. Nic mnie już z takich materialnych rzeczy nie cieszy. Nie wiem, może powinienem pogadać o tym z psychiatrą, ale ja po prostu nie mam już siły, ani chęci, żeby się zmusić do pracy. To tak jak w samochodzie, w którym zaświeciła się rezerwa paliwa i auto dalej jedzie na oparach. Tak jest ze mną. (...)
(...) Nie mam depresji ani myśli samobójczych. Może jest to wynikiem przekwitania, wieku, że na wiele spraw patrzę z zupełnie innej perspektywy. Wreszcie mój mózg kazał mi się na chwilę zatrzymać, zwolnić, zrobić przerwę. I zobaczyłem 57-latka, który wiele w życiu przeżył, widział, ale to całe życie przemknęło mu gdzieś koło nosa. O to w zastraszająco szybkim tempie (...)
(...) Miałem surowych rodziców. Nie okazywali mi zbyt wiele czułości. Ojciec był "wiecznym" dyrektorem, mama nauczycielką. Często przeprowadzaliśmy się. To z uwagi na pracę ojca. Był budowlańcem. Nie miałem rodzeństwa, nie pamiętam też zbyt wielu znajomych z dzieciństwa. Opiekowała się mną często babcia, mam po niej wspaniałe wspomnienia.
Rodzice nigdy nie mieli czasu, zawsze zabiegani, wszystko w pośpiechu, nigdy im się nie zwierzałem, wymagali ode mnie jedynie, żebym się uczył, nie wagarował, nie dokuczał
Tyle. I taki byłem. Dobrze się uczyłem, nie miałem zbyt wielu kolegów, raczej wolałem spędzać czas z książką w ręku, często chodziłem do kina. Byłem raczej typem samotnika. Kilka razy umawiałem się na randki, ale nie było to nic poważnego.
(...) Na studiach było podobnie. Z nauką nie miałem najmniejszych problemów, nawet dostawałem stypendium naukowe. Poszedłem w ślady ojca. Skończyłem politechnikę z wyróżnieniem; od razu dostałem pracę w dużej państwowej firmie. I zacząłem się dorabiać. Ojciec zmarł w moje 34. urodziny. Zawał.
(...) Zostałem najmłodszym dyrektorem w historii firmy. Myślę, że ojciec byłby ze mnie dumny. Nie nacieszyłem się zbytnio tym "dyrektorowaniem", bo zaczęły się zaraz po tym prywatyzacje, reformy i okazało się, że państwowy moloch nie radzi sobie w nowej rzeczywistości. Nie udało się uratować zakładu. Wykupili go Francuzi, były zwolnienia grupowe, ale ja już wcześniej poszedłem na swoje. Wiedziałem, że emerytury w tej firmie to i tak się nie doczekam. Miałem wtedy znajomych w Niemczech, zacząłem ściągać od nich maszyny i urządzenia do warsztatów samochodowych. Bardzo mi pomogli, zależało im na polskim rynku. To byli jeszcze znajomi mojego ojca. Mieli do mnie zaufanie, bo na początku kilka dostaw dawali mi bez żadnych pieniędzy.
Interes kręcił się doskonale. To był strzał w dziesiątkę. Na brak klientów nie narzekałem
Otworzyłem niewielkie biuro, potem serwis. Zatrudniłem kilka osób.
(...) Po kilku latach miałem już kilka swoich przedstawicielstw w różnych częściach kraju. Z roku na rok moje dochody rosły z klasyczną średnią arytmetyczną. Postawiłem duży budynek biurowy z zapleczem, firma stała się już rozpoznawalną marką w regionie, inwestowałem w kolejne filie. Wszystko przebiegało tak, jak sobie zaplanowałem. Pamiętam, że ojciec mi zawsze powtarzał, że w biznesie trzeba być przede wszystkim konsekwentnym. Ja tak robiłem. Krok po kroku budowałem strukturę firmy, zdobywałem zaufanie klientów. Udało się.
(...) To wszystko jednak działo się kosztem mojego prywatnego życia. Nie miałem takiego.
Moje życie prywatne było podporządkowane pracy. Nie miałem praktycznie czasu dla siebie, nie założyłem rodziny, nie wypoczywałem przez te wszystkie lata
Potrafiłem nawet w niedziele siedzieć w biurze i porządkować papiery, bo w normalny dzień tygodnia nie było na to czasu. Ciągle w rozjazdach, w pośpiechu. Bywały dni, kiedy po południu musiałem znów ładować telefon, bo ciągle ktoś dzwonił. Moje życie kręciło się przez cały czas wokół faktur, telefonów, maili, cały czas na najwyższych obrotach. Nie widywałem się ze znajomi. Jeśli już - to i tak były to spotkania głównie biznesowe. Nie pamiętam kiedy byłem w kinie, na koncercie. Nie wiem też, jak to jest leniuchować, raz na jakiś czas poleżeć dłużej w łóżku, na hamaku czy uciąć sobie drzemkę w dzień.
(...) Niedawno coś we mnie pękło. Dzień był jak co dzień. Rano jak zwykle jechałem do firmy.
Stałem w korku. Z nudów przyglądałem się przechodniom. W pewnej chwili zauważyłem dwójkę młodych ludzi z dzieckiem. Odprowadzali go do przedszkola. Szli trzymając go za rękę. Cały czas się śmiali, podnosili dziecko do góry. Na koniec on pożegnał się czule z nimi i skręcił w boczną uliczkę. Jeszcze na koniec do siebie pomachali i przesłali sobie buziaka.
I wtedy poczułem, że coś mi w życiu umknęło. Mam pieniądze, firmę, stać mnie na wiele, ale co z tego, skoro nie mam nikogo w swoim życiu komu mógłbym posłać takiego całusa, pomachać na pożegnanie, czy zwierzyć się
Ja przez te wszystkie lata sam jestem dla siebie powiernikiem i spowiednikiem. Poczułem się strasznie stary i samotny. Dotarło do mnie, że ja nawet nie mam wspomnień, w których przewijałoby się coś innego niż firma, biuro, pieniądze. Większość moich znajomych ma rodziny, dzieci, wnuki, też pracują, zarabiają, ale mają życie, z którego korzystają. A ja?
(...) Nie chce mi się tego ciągnąć. Nie mam już serca do pracy. Zapał minął, nie cieszą mnie kolejni klienci, kolejny sukces. Kilka dni temu po raz pierwszy od lat wyszedłem wcześniej z biura. Wsiadłem w samochód i pojechał za miasto. Zatrzymałem się na małym leśnym parkingu. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni zwróciłem uwagę na śpiew ptaków. Usiadłem na polanie i tak siedziałem przez kilkanaście minut. To było cudowne. To biura już nie wróciłem. Wciąż myślę o tym, że przez te trzydzieści lat, bo tyle prowadzę już firmę, nie zauważyłem, że taki las, śpiew ptaków, słońce może sprawić tyle frajdy. To niesamowite uczucie. Szkoda tylko, że zauważyłem to dopiero w wieku 57 lat. Ale może jeszcze nie wszystko stracone?
Co na to psycholog?
- Pan Marek w moim przekonaniu doświadczył klasycznego wypalenia zawodowego - wyjaśnia Marek Kasperski, psycholog z Lublina. - Te wszystkie lata pracy w stresie, stawianie sobie coraz to nowych celów, dokładanie coraz to nowych obowiązków nie pozostały bez konsekwencji i doprowadziły do emocjonalnego wyczerpania. W większości przypadków ten proces przebiega według ustalonego schematu: najpierw jest ekscytacja pracą, wydaje się, że możemy w jej trakcie przenosić przysłowiowe góry, jesteśmy hurraoptymistami, zarażamy tym innych, na wiele rzeczy patrzymy przez różowe okulary. Po jakimś czasie dochodzimy do punktu, kiedy chcemy udoskonalać to, co już osiągnęliśmy w pracy, biznesie. Dążymy do perfekcjonizmu. Jesteśmy napędzani tym naszym optymizmem, zapałem, ale ta chęć doskonalenia wymaga jeszcze więcej pracy, poświęcenia. W ten sposób dochodzimy do pewnej granicy, poza którą zaczyna się powoli znużenie, zmęczenie, a nawet zniechęcenie. Ma na to też wpływ nasz wiek biologiczny. Trzydziestolatek szybciej zregeneruje swoje siły niż w wieku 50 lat. To sfera fizyczna. Ale dużą rolę odgrywa też i psychika. Pan Marek po kilkudziesięciu latach harówki na najwyższych obrotach jest w stanie spojrzeć na swoje życie z pewnego dystansu. Ma już spory bagaż doświadczeń, nie bazuje tak jak kiedyś na marzeniach czy optymistycznych wizjach nie popartych realiami, ale stąpa twardo po ziemi i jest w stanie już podejść do wszystkiego z dystansem. I niestety dostaje obuchem w głowę. Dociera do niego, że w swoim życiu zapomniał żyć. Po prostu. Dobrze, że to dostrzegł. Nie jest za późno, żeby wykorzystał teraz to swoje nowe doświadczenie. Skoro zrozumiał, że istnieją dla niego ważniejsze od biznesu rzeczy na świecie, niech wróci do tego pierwszego etapu, kiedy napędzał go w pracy zapał i hurraoptymizm. Te emocje powinny go teraz napędzać w życiu. Ale prywatnym. I mam nadzieję, że odkryje wiele jeszcze przyjemności, a nie tylko śpiew ptaków...