Tu się urodził, spędził dzieciństwo, skończył liceum i po maturze zrobił tak jak większość jego znajomych - wyjechał.
- Najpierw był Lublin i studia, potem Warszawa i praca - zaczyna swoją historię 43-latek. - W moim niespełna 20-tysięcznym mieście kariery bym nie zrobił. Po studiach mógłbym pójść do urzędu albo służb mundurowych. Taka sobie perspektywa.
Do Warszawy ściągnął go kolega. Długo nie musiał namawiać. Skusił go perspektywą sporych pieniędzy. Zaczął pracę w dużym studiu graficznym.
- Wprawdzie skończyłem politologię, ale grafika komputerowa, fotografia, komputery to była moja pasja - mówi Jacek. - Kiedy zaczynałem, mieliśmy tyle zleceń, że czasami pracowało się po kilkanaście godzin na dobę. Billboardy, banery, foldery reklamowe, do tego gazetki promocyjne - to było wtedy istne szaleństwo. Każdy się chciał wtedy reklamować i interes się kręcił.
Na zarobki nie narzekał. Nie musiał szukać szczęścia na Zachodzie, tak jak wielu jego znajomych, którzy wyjechali na saksy
Jego firma wciąż się rozwijała, mieli nawet zamówienia z Niemiec, Francji.
Przez cztery lata ciężkiej pracy zarobił na własne mieszkanie. W stanie deweloperskim. Żeby je wykończyć, musiał wziąć kredyt. Poznał też Anię. Po roku znajomości pobrali się. Wkrótce też urodził się Maciuś, dwa lata po nim - Maja.
- Co tu ukrywać, powodziło nam się - mówi Jacek. - Ja co jakiś czas dostawałem intratny projekt, co rusz jakieś podwyżki, premie. Ania też świetnie sobie radziła. Pracowała w znanej kancelarii prawnej.
Mieli wszystko oprócz czasu dla siebie. Rano dzieciaki do przedszkola, potem do szkoły i praca do późna. Mieli opiekunkę do dzieci, która to jakoś ogarniała, ale co jakiś czas domagała się podwyżki, bo dochodziły jej wciąż nowe obowiązki.
- Z perspektywy czasu to było jakieś szaleństwo - dodaje Jacek. - My wszyscy mijaliśmy się. Najdłużej widzieliśmy się rano - przy śniadaniu. I czasami w weekendy, ale też nie zawsze, bo miałem często do dokończenia jakieś pilne zlecenie. Albo Ania swoją papierkową robotę. I tak wkoło Macieju.
Firmę Jacka przejął duży, międzynarodowy koncern. Zarobki poszybowały w górę, przybyło też nowych obowiązków.
Z czasem doszedł też dodatkowy stres. Nie wszyscy dawali sobie z tym radę
- Te wszystkie wytyczne, plany, wykresy i statystyki dawały w kość - przyznaje nasz bohater. - Musieliśmy dbać o naszych klientów, każdy miał za zadanie utrzymywać z nimi jak najlepsze kontakty, co miało potem wpływ na zamówienia. Zaczęły się schody.
Jacek do dzisiaj nie może zapomnieć o swojej pierwszej zawodowej porażce, kiedy jego jeden z największych kontrahentów zrezygnował z ich usług na rzecz innej firmy. Chodziło o dużą, wielomiesięczną kampanię reklamową. Intratną.
- Współpracowaliśmy przez wiele lat - mówi Jacek. - Były z tego duże pieniądze. Liczyłem na tą kampanię. Okazało się jednak, że przeszli do innej firmy. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że to była decyzja samego prezesa. Szefem naszej konkurencji był jego dobry znajomy.
Przełożeni Jacka dali mu do zrozumienia, że zawiódł. Nie przekonały ich argumenty, że niewiele mógł zrobić. Stwierdzili, że powinien już wcześniej bardziej zaprzyjaźnić się z prezesem.
- Od tej pory byłem pomijany przy premiach czy awansach - przyznaje Jacek. - Rynek reklamowy skurczył się, była ogromna konkurencja, do tego wiele firm zaczęło korzystać z usług azjatyckich firm, które oferowały tak niskie ceny za swoje usługi, że zaczęło się robić naprawdę nieciekawie. Praca, która do tej pory sprawiała mi ogromną frajdę, przestała mnie cieszyć.
Przyszli nowi ludzie, zarządzali jak zaprogramowane roboty, mieli coraz większe wymagania i do tego ta ogromna presja
Ci, którzy pracowali w dużych koncernach, wiedzą o czym mówię. Moi bezpośredni przełożeni nie potrafili zupełnie motywować pracowników. Mieli tylko jeden argument - jak się nie podoba, to droga wolna. Zacząłem się poważnie obawiać, czy czasy mojej stabilnej pracy właśnie się nie skończyły.
Z Anią wciąż mieli za mało czasu na życie rodzinne, towarzyskie. Ciągła pogoń, pośpiech. Czasami spotykali się ze znajomymi w weekendy. Ale i tak wtedy wszelkie rozmowy krążyły wokół pracy, kariery. Przy alkoholu ktoś czasem przyznał się, że zaczął właśnie psychoterapię, bierze leki, bo nie daje już psychicznie rady w pracy. Nikogo to nie dziwiło.
Do rodzinnego miasteczka Jacka przyjeżdżali kilka razy w roku. O wiele za rzadko niż chcieliby jego rodzice. I za każdym razem martwili się, że znów ma podkrążone oczy, że zasypia przy stole i że to już nie jest ten ich wesoły, pogodny synek.
- Ja byłem po prostu zmęczony pracą - mówi Jacek. - Tak samo jak Ania. U rodziców rzeczywiście ładowaliśmy akumulatory. Oni zajmowali się dziećmi, a my wtedy spaliśmy do południa.
Trzy lata temu w firmie Jacka zaczęły się pierwsze zwolnienia. Nikt nie był pewny, czy następnego dnia nie dostanie wypowiedzenia
Podobnie Jacek nie był pewny ani dnia, ani godziny. Źle sypiał, stał się nerwowy, zdarzało się, że bez powodu złościł się, wrzeszczał na dzieci. Był nie do zniesienia.
W weekend pojechali do jego rodziców. Imieniny mamy. Mieli prezent, ale nie zdążył kupić wcześniej kwiatów. Postanowili kupić je na miejscu. Zatrzymał się w centrum. I wtedy natknął się na Zbyszka. To jego najlepszy kumpel - jeszcze z liceum. Kilka lat temu wyjechał do Anglii i kontakt im się urwał. Czasami odzywali się do siebie jedynie przez internet.
- Umówiliśmy się na wieczór - mówi Jacek.
I to spotkanie zmieniło wiele w życiu Jacka i Ani. Po kilku miesiącach wyprowadzili się z Warszawy
- Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało - przyznaje Jacek. - Wtedy u Zbyszka uświadomiłem sobie, że jak czegoś w swoim życiu nie zmienię, to cały czas będę się szarpać. Ciągły stres, presja, zero luzu, na nic czasu. To on zasiał we mnie niepewność. Spytał, czy nigdy nie myślałem, żeby tu wrócić. Tak jak on. Kiedy wracałem od niego, usiadłem sobie na ławeczce obok parku. Mam z tym miejscem tyle wspomnień z dzieciństwa. Często tu siadaliśmy z kolegami i jedliśmy lody. Ten wieczór był cichy i spokojny. I wtedy pomyślałem, że wiele bym dałem, żeby tu wrócić. Na stałe. Znaleźć jakąś mało stresującą pracę, zacząć wreszcie żyć, a nie tylko drżeć, czy szef znowu ze złośliwym uśmieszkiem nie napomknie, że firma liczyła ode mnie na więcej.
W drodze powrotnej powiedział Ani o swoich przemyśleniach. Nie wyśmiała go. Sama wychowała się w małym mieście i podobnie jak on, nie czuła się najlepiej w Warszawie. Owszem, zarabiała bardzo dobrze, ale widział, że się też męczy tą codzienną harówką. Najbardziej im był żal dzieci, że spędzają z nimi za mało czasu.
W podjęciu decyzji pomógł im Covid. Zaczęli pracować zdalnie. I wtedy Jacek dostał propozycję pracy, którą mógł wykonywać w każdym miejscu. Państwowa firma, całkiem przyzwoite pieniądze i co najważniejsze - kilkuletni kontrakt w jego branży.
- Tego samego dnia młoda menadżerka, która została moją kolejną przełożoną, skrytykowała po chamsku mój projekt pewnego logo - mówi Jacek. - Zrobiła to przy wszystkich. Nie dała mi dojść do słowa, że klient właśnie sobie taki wzór zażyczył i go zaakceptował. To przeważyło. Położyłem jej na biurku kwity o zwolnienie. Bez żalu. Poczułem ulgę.
Od ponad dwóch lat mieszkają w dużym, czteropokojowym mieszkaniu niedaleko rodziców Jacka. Za swoje w Warszawie wzięli ponad 950 tys. zł. Te tutaj kupili za 450 tys. zł. I do tego mają duży taras
- Ania ma swoją własną kancelarię prawną - mówi Jacek. - Nie musieliśmy nic wynajmować. Rodzice mają spory dom, oddali nam połowę parteru, gdzie urządziliśmy biuro.
Jacek odżył. Nie ma już podkrążonych oczu. Dobrze sypia. Do pracy przed komputerem zasiada z uśmiechem.
- Mamy mnóstwo znajomych - kończy. - Co weekend się gdzieś spotykamy. Rodzice są przeszczęśliwi, bo wnuki ich często odwiedzają, nie czują się już tak samotni. My także odetchnęliśmy. Byliśmy niedawno w Warszawie, mieliśmy tam do załatwienia kilka spraw. Wyjeżdżaliśmy bez żalu. Wiedzieliśmy, że już niedługo usiądziemy na "naszej" ławecze. Tej, w centrum, przy parku...