Partner: Logo FacetXL.pl

Był i jest bogaty. Bardzo bogaty. Elita finansowa miasta. Zarabiał już w liceum, kiedy zaczął handlować czym się dało. Jeździł na tzw. tranzyty do Turcji, na Węgry, ZSRR. Kupował ciuchy w Ankarze, sprzedawał je potem we Lwowie, tam kupował złoto i znowu jechał po towar.

- To były złote czasy dla biznesu i bajeczne zarobki - mówi Witek, 56-letni dziś biznesmen z Lubelszczyzny. - A ryzyko? Było wkalkulowane w ten interes.

 


Miał smykałkę do interesów i nic dziwnego, że wkrótce miał nie tylko dobrej klasy samochód, ale stał się właścicielem kilku działek pod miastem

 


- Ludzie się wtedy dziwili, po co mi takie nieużytki - mówi. - Nawet cieszyli się, że znalazł się ktoś, kto je chce kupić. Wiedziałem jednak, że to dobra inwestycja. Dziadek mi kiedyś zawsze powtarzał, że na ziemi to się nigdy nie straci.

Powtarzał mu także, że ważne jest wykształcenie, bo wtedy ludzie będą go szanować. Wziął to sobie do serca. Po maturze złożył papiery na psychologię. Zawsze go pociągała.

- Nauka przychodziła mi bez trudu - mówi. - Cały czas robiłem też interesy. Ściągałem towar hurtem, zatrudniałem ludzi, którzy go upłynniali - także w akademikach. Wiedziałem jednak, że taka "partyzantka" kiedyś się skończy. To była kwestia czasu.

Na ostatnim roku studiów miał już zarejestrowaną, legalną firmę. Hurtownia ze sprzętem elektronicznym przynosiła mu krocie. Do tego dwa sklepy tej samej branży. Zatrudniał też ludzi, którzy sprzedawali taki sprzęt na giełdach w całym kraju. A tych było wtedy bez liku. Nawet stadiony sportowe stały się jednym, wilekim tagowiskiem.

- To było już logistycznie trudne do opanowania - mówi. - Kiedy w biurze pojawili się pewnego dnia umięśnieni panowie z "propozycją nie do odrzucenia" - zwinąłem interes.

 


Postawił na nieruchomości i budowlankę. Był jednym z pierwszych deweloperów w regionie. To był strzał w dziesiątkę

 


Ziemie, które kupił przed laty okazały się żyłą złota. Zaczął na nich stawiać szeregowce. Sprzedawały się jak ciepłe bułeczki.

- Ta część miasta stała się wkrótce jedną z najbardziej ekskluzywnych w okolicy - mówi. - Każdy chciał tu mieszkać. A wtedy nie brakowało ludzi, którzy tak jak ja dorobili się. Moje chałupy miały ceny z najwyższej półki. Ale i wyglądały jak z żurnala.

Nie zaniedbał studiów. Nauka trwała w jego przypadku trzy lata dłużej, ale obronił pracę magisterską.

- Byłem z tego dumny jak diabli - podkreśla. - Miałem kasę, firmę, tytuł magistra i mnóstwo pomysłów. Cały świat stał przede mną otworem.

Najpierw jednak na jego drodze stanęła Marta. Znał ją jeszcze z liceum. Artystka. Na kilka lat wyjechała z miasta na studia. Kiedy wróciła, ledwo ją poznał na ulicy.

- Zawsze była ładna, ale po studiach to już z ta urodą przesadziła - śmieje się Witek. - Jak ją zobaczyłem na jakieś imprezie, to zabrakło mi języka z gębie z wrażenia.

Marta otworzyła w centrum galerię sztuki. To było zawsze jej marzenie. Twierdziła, że nie chce nic innego w życiu robić.

Po tej imprezie noc spędzili w mieszkaniu Witka. Tak już zostało. Marta wkrótce się do niego wprowadziła. Byli razem. Szczęśliwi, bajecznie bogaci i zakochani w sobie po uszy.

- Nie będę ściemniać, że już wtedy miałem kasy jak lodu - przyznaje nasz bohater. - Znałem dobrze burmistrza, to był kolega ze studiów, wielu radnych, polityków, profesorów. Obracałem się w świecie biznesu, różnych układów, zależności. Tak jak wszędzie.

O ich ślubie opowiadano w mieście jeszcze długo po jego zakończeniu. Było "na bogato" w każdym calu. Miesiąc miodowy spędzili na Kubie. Po powrocie prowadzili intensywne, wesołe i bogate życie. Dwa lata po ślubie urodził się Franek, a rok później Judyta.

- Dzieci miały nianie, potem różne opiekunki - mówi Witek. - Franek w dzieciństwie często chorował, mieliśmy pediatrę, który przyjeżdżał na każdy telefon, nawet w nocy.

Dzieci rosły, chodziły do prywatnych szkół, miały swoich nauczycieli niemieckiego, francuskiego. Nie brakowało im niczego. Witek spełniał ich każdą zachciankę. Podobnie jak Marty.

 


- Z roku na rok łapałem się na tym, że i Marta, i dzieci traktowali mnie jak maszynkę do robienia pieniędzy - przyznaje Witek.

 


Zwłaszcza dzieci. Marta pochodziła z bogatego domu. Ojciec był dyrektorem w dużym przedsiębiorstwie, a mama stomatologiem z własnym gabinetem. Do tego była jedynaczką - rozpieszczoną i na wszystko jej rodzice pozwalali. On z kolei zaczynał od zera. Nie miał bogatych rodziców, nie odziedziczył spadku.

- Wszystko sam sobie zawdzięczam - mówi. - Różnie bywało. Jak trzeba było, to zakasywałem rękawy i brałem się za rozładunek, bo było mało rąk do pracy. Były dni, kiedy goniły mnie terminy z zakończeniem budowy, to i trzy noce pod rząd spałem po godzinie, bo tyle było roboty.

Nigdy nie był sknerą. Ale nie lubił też niepotrzebnie wydawać pieniędzy czy przepłacać. A niektórzy nieraz chcieli go oszukać. Sądzili, że skoro jeździ samochodem za pół miliona, to i za opony zapłaci 3 tysiące. Za sztukę.

- Taki rachunek chcieli mi kiedyś wcisnąć w warsztacie, gdzie pojechałem na serwis - mówi. - A te opony to przy okazji chcieli mi wcisnąć za taką cenę. Sądzili, że nie zwrócę na to uwagi, a takie same można było zamówić za połowę tej ceny.

 


Niestety, ani żona, ani jego dzieci na ceny też nie zwracali uwagi. Wiedzieli, że Witek zawsze zapłaci bez zmrużenia oka. I płacił

 


- Któregoś dnia, w zimie, zachorował jeden z pracowników - mówi nasz rozmówca. - Miał odśnieżyć chodnik prowadzący do biura. Ja akurat wyjeżdżałem. Poprosiłem syna. Franek miał wtedy wolne na uczelni. Roześmiał mi się do słuchawki i się rozłączył.

Witek zawrócił z trasy. Przełożył spotkanie. Pojechał prosto do domu. Żona akurat siedziała w salonie w szlafroku i malowała paznokcie. Pani Ania, ich gosposia odkurzała. Witek wpadł do pokoju syna. Był jeszcze w łóżku. Na uszach miał słuchawki. Słuchał muzyki.

- Myślałem,, że mnie szlag trafi - mówi Witek. - Dwie kobiety w domu, bo córka akurat wtedy była w łazience, sprzątaczka za nie wszystko robi, sprząta, gotuje, a syn się rozłącza, kiedy go proszę o pomoc.

Coś w nim wtedy pękło. Wyrzucił z siebie wszystkie żale.

 


Pani Ania przerwała odkurzanie i czym prędzej poszła na dół; nie chciała być świadkiem rodzinnej awantury.

 


- Miałem wrażenie, że Franek w ogóle nie rozunie, o co ja mam do niego pretensje - dodaje Witek. - Zaczął coś tłumaczyć, że przeciez od tego są firmy od odśnieżania, że każdy powinien robić to, na czym się zna. A on na odśneiżaniu się nie zna. Jego logika ścięła mnie z nóg. Podobnie jak Judyty. Ta z kolei - kiedy ochłonąłem i dałem im wszystkim dojść do słowa - powiedziała, że po to ludzie pracują, żeby mieć i na utrzymanie, i na przyjemności. A skoro jej sprzątanie i gotowanie przyjemności żadnej nie daje, to po co ma to robić. Czy nie lepiej zapłacić komuś, kto to za nią zrobi? To powiedziała dziewiętnastolatka, kóra w życiu nie zarobiła złotówki.

Witek po tej awanturze wyszedł z domu bez słowa.

- Miałem o czym myśleć - mówi. - Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Tak je z Martą wychowaliśmy. Nie chciałem ich za to karać. Nie chciałem też jednak, żeby wyrosły na egoistycznych, cynicznych młodych ludzi, którym się wszystko w życiu należy. Długo o tym rozmawiałem potem z Martę. Przyznała m irację. To była nasza wina.

 


Od tego czasu minęły cztery lata. Dużo się od czasu zmieniło zmieniło. Witek nie musiał szukać rozwiązania. Przyniosło je samo życie

 


- Córka poznała Maćka, to jej obecny mąż - kończy Witek. - Jest mechanikiem samochodowym. Poznała go w warsztacie. Była to miłośc od pierwszego spojrzenia. Zakochali się w sobie. Zięć jest z sierocińca. Jego dzieciństwo to zupełnie inna bajka niż to było u Jowity. To przy nim nabrała pokory. Nauczyła się gotować, kilka razy pojechali pod namiot, a nie do wypasionego hotelu jak z nami. Ostatnio nawet przyznała się, że kupiła fajną bluzkę w sklepie z tanią odzieżą. Maciek ją przekonał, i to szybko, że w ten sposób dba się o planetę - kupując używane rzeczy.

Franek z kolei od roku jest wolontariuszem w hospicjum. Tam zmarł jego najbliższy i jedyny przyjaciel. Był z nim do końca. Trzymał go za rękę, kiedy ten umierał. Bardzo się zmienił od tego czasu. Wyprowadził się z domu. Dzwoni do Witka przynajmniej raz w tygodniu. I zawsze pyta, czy nie potrzebuje pomocy przy koszeniu czy rąbaniu drzewa.

 


 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

Tagi:

rodzina,  dzieci,  konflikt, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz