Ofiarami tragedii w Kazimierzu Dolnym byli uczniowie klas piątych ze Szkoły Podstawowej nr 17 przy ul. Krochmalnej w Lublinie. Do Kazimierza pojechało 28 uczniów pod opieką trzech nauczycielek. Dla dzieci miała to być nagroda za dobre wyniki w nauce. Nie wszystkie pojechały. Nie każdego z rodziców stać było na wyjazd. Program wycieczki przebiegał zgodnie z planem. Najpierw jej uczestnicy wspięli się na basztę, później na Górę Trzech Krzyży, potem zwiedzili miasteczko, a w końcu znaleźli się nad Wisłą, około 300 metrów w górę rzeki od schroniska Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego na końcu ulicy Krakowskiej.
- Dzień przed tą wycieczką, po rozdaniu świadectw grałem z tymi dzieciakami na łąkach w piłkę – mówił mi przed laty ks. Stanisław Chomicz, który przygotowywał dzieci z tej szkoły do pierwszej komunii. – Cieszyły się, że następnego dnia jadą na wycieczkę do Kazimierza. Ja tego dnia miałem zaplanowany urlop w domu, w Parczewie. Pamiętam, że na koniec spytałem ich, że ciekawe kto będzie milej wspominać ten dzień.
Księdzu przez myśl wówczas nie przeszło, że wiele z nich widzi po raz ostatni. Następnego dnia – już w Parczewie – dowiedział się o tym wypadku.
Jak doszło do tragedii?
(…) „Uczniowie przez kwadrans bawili się w kucanego berka, po czym ruszyli ze swoją przewodniczką w dół rzeki. W pewnym momencie jedna z dziewczynek zaczęła się topić. Jadwiga H. (nauczycielka WF-kz.) rzuciła się jej na ratunek. Jednocześnie jednak zaczęło się topić drugie dziecko. Reszta wystraszona rzuciła się do ucieczki w miejsce, gdzie woda była bardzo głęboka. Silny prąd unosił dzieci coraz dalej. Zaczęły one wzywać pomocy” (…) - relacjonował „Kurier Lubelski” z 25 czerwca 1961 r.
To w tym miejscu na Wiśle doszło do tragedii
Jedna z wersji tragedii zakładała, że dzieci weszły w tym miejscu na tzw. lotny piasek, który zaczął osuwać im się spod nóg. Ponieważ trzymały się za ręce, jedno pociągało za sobą drugie i po kolei wpadały do wody. W tym miejscu było niestety bardzo głęboko. Nie miały żadnych szans na ratunek. Nauczycielka uratował trojkę z nich. Reszty nie dała rady.
Tragedię z 1961 r. opisał m.in. Jacek Śnieżek, dziennikarz z Puław w książce „Gniew Natury, dni które wstrząsnęły Ziemią Puławską”.
Krzysztof Doraczyński, mieszkaniec Kazimierza Dolnego, miał 10 lat, kiedy doszło do tego wypadku.
- Na brzegu stało wielu gapiów – wspominał ten dzień. – Woda w Wiśle była w tamtych czasach przejrzysta. W niektórych miejscach można było zobaczyć dno. Kiedy zobaczyłem w wodzie ciała dwójki dzieci, które kurczowo trzymały się ręce – uciekłem stamtąd. Ten obrazek zapamiętam do końca życia. Biegłem pędem do domu. A że mieszkałem na Górach (część Kazimierza-kz), to musiałem przejść przez Rynek. Tam był już tłum ludzi. Większość to byli rodzice tych dzieciaków, którzy czym tylko się dało przyjechali wówczas do Kazimierza. Jedni płakali ze szczęścia, bo odnaleźli swoje pociechy, inni z rozpaczy, bo akurat rozpoznali ciało. To był straszny widok. Uciekłem do domu.
Według relacji prasowych z tamtych lat, świadkowie twierdzą, że w pobliżu przepływała akurat wtedy łódź wycieczkowa. Nie wiadomo, czy nikt nie usłyszał rozpaczliwego wołania o pomoc, czy też załoga nie chciała narażać bezpieczeństwa pasażerów, faktem jest, że nikt z łodzi nie próbował pomóc tonącym dzieciom.
Te dzieci, które się uratowały, wszczęły alarm. Na Wiśle pojawiły się dość szybko łodzie motorowe. W miasteczku zawyły syreny. Wezwano milicję i wojsko.
Niestety, szybki nurt Wisły i zbyt duża głębokość utrudniała skuteczną akcję ratowniczą
Kazimierz Brandys w swoich „Listach do pani Z.” odnotował, że do zdarzenia doszło w wigilię św. Jana. Jak co roku, w Kazimierzu miały się odbywać tradycyjne Sobótki. Podczas tej dorocznej zabawy puszczano wianki, tańczono i śpiewano, rozpalano ogromne ogniska, które płonęły po obu stronach rzeki. Nikt nawet nie przypuszczał, że święto organizowane w najkrótszą noc w roku poprzedzi dramat.
(…)W południe między domem PTTK a kamieniołomami, niedaleko brzegu, utonęło trzynaścioro dzieci z wycieczki. Miejsce nie było przeznaczone do kąpieli. Dwoje dzieci i nauczycielkę, która rzuciła się na pomoc, wyratowali robotnicy pracujący przy tamie. Nie zdołano wyłowić wszystkich ciał. Rodzice dowiedzieli się o wypadku z komunikatu radia lubelskiego, który nie podał nazwisk ofiar. Wysiadali z taksówek na rynku, wiedząc, że za chwilę usłyszą prawdę. Widziałem mężczyznę siedzącego obok małej dziewczynki; była jedną z dwojga, drugie utonęło. Na rynku stał autobus, który przywiózł wycieczkę, otaczały go grupki ludzi o zaczerwienionych oczach. Co parę minut zajeżdżała „Warszawa” z lubelskim numerem. Rodzice dowiadywali się zaraz na rynku. Uratowane dzieci czekały w autobusie. Nauczycielkę zatrzymano w komisariacie milicji. Rodziców, których dzieci nie było, zawożono nad rzekę, na miejsce wypadku. Ciągle szukano zatopionych ciał (...) – pisze Brandys.
W poszukiwaniach brali udział m.in. żołnierze z lubelskiej jednostki KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego) W nocy uruchomili agregaty prądotwórcze i dalsza akcja odbywała się przy zapalonych reflektorach.
Ciała dzieci składano w kościele św. Anny
Leżały na posadzce ze względu na to, że była tam chłodno.
Jednym z pierwszych, którzy dotarli z Lublina na miejsce tragedii był m.in. Andrzej Frączkowski, ówczesny sekretarz Rady Wojewódzkiej Ludowych Zespołów Sportowych.
- Przyjechaliśmy z kolegą motocyklem – mówi. – Na miejscu byli już ratownicy. Pamiętam, że rozstawili dużą sieć rybacką, żeby ciała dalej nie odpłynęły Wisłą. Ta nauczycielka mówiła, że jak się tych dwoje dzieci zaczęło topić, to rzuciła się im na ratunek, a pozostałe dzieci chciały jej pomóc i same zaczęły się topić.
Odnalezione zwłoki dzieci przewieziono do Lublina.
- Rodzice ubierali je w odświętne stroje i wystawiali w trumienkach w domach, aby można się było z nimi pożegnać - mówił dla portalu KobietaXL. Jacek Brzeziński z Lublina, świadek tamtych tragicznych zdarzeń.
Wspomnienia Jacka Brzezińskiego możesz przeczytać TU: https://www.onet.pl/styl-zycia/kobietaxl/ciala-dzieci-wystawiono-w-domach-zegnala-je-cala-dzielnica/pplk17b,30bc1058
Jacek pamięta te miejsca. W jednej z kamienic przy ul. Krochmalnej stały aż dwie trumienki.
- Wszyscy ludzie z dzielnicy chodzili żegnać się z dziećmi – opowiadał. - Byłem i ja z rodzicami. Wtedy to było normalne, czuwanie przy zwłokach, dom w żałobie, zapalone świece, zasłonięte lustra. Mam te trumny nadal w oczach. Nie znałem większości tych dzieci, dopiero za dwa miesiące miałem iść do pierwszej klasy. Ale rozumiałem już wtedy, że stała się wielka tragedia i tak naprawdę ta historia jest ciągle gdzieś tam ze mną.
Ówczesna prasa – poza skąpymi informacjami – nie wracała do tego tematu – nawet przy okrągłych rocznicach. Dzień po wypadku jedna z warszawskich gazet – owszem – zamieściła relację z Kazimierza. Dziennikarz opisał scenę… puszczania wianków na Wiśle.
Starsi lublinianie wspominają do dziś pogrzeb ofiar,
który zgromadził tysiące ludzi. Z tych uroczystości pojawiła się jednak prasowa relacja wraz ze zdjęciami. Według medialnych doniesień, udział w pogrzebie wzięło kilka tysięcy osób. Były to jednak z całą pewnością zaniżone dane.
Sam kondukt żałobny ciągnął się kilka kilometrów – wspomina Janusz Zawadzki z Lublina, który był na tym pogrzebie. – To były dziesiątki tysięcy ludzi, nawet na pochodach pierwszomajowych nie było takich tłumów. Pamiętam, że sam miałem ściśnięte gardło ze wzruszenia. Nikt od kilku dni o niczym innym nie mówił w Lublinie jak o tym wypadku. Co rusz słychać było szlochy w tłumie. Czuć było wielką żałość, przecież to były jeszcze takie dzieciaczki.
Ówczesne władze nie chciały dopuścić do udziału zbyt dużej liczby księży na pogrzebie. Bano się manifestacji. W pogrzebie mieli wziąć udział jedynie księża parafialni.
Do 28 czerwca rano – na dzień planowanego pogrzebu – nie znaleziono jeszcze ciał dwójki dzieci: chłopca i dziewczynki. Podjęto decyzję, że pogrzeb odbędzie się dla jedenastu ofiar. Kilka godzin później odnaleziono ostatnie dwa ciała. Były na wysokości klasztoru betanek w Kazimierzu, czyli kilka kilometrów od miejsca wypadku.
Pogrzeb wprawdzie się opóźnił, ale wszystkie dzieci spoczęły w zbiorowej mogile przy ul. Lipowej w Lublinie. Trzynaście trumien załadowano na wypożyczone żuki z FSC. Za wszystko, łącznie z trumnami zapłaciło miasto.
Szkoła przy ul. Krochmalnej. Na tych schodach dotarła do rodziców straszna wiadomośc o wypadku
Zanim rozpoczęło się śledztwo w sprawie tego wypadku, media znalazły już winnego
Nie czekając na jakiekolwiek wyroki, zrzuciły winę na Jadwigę H., 29-letnią wówczas nauczycielkę WF. Bez żadnych skrupułów zamieściły jej nazwisko w gazecie. Ani słowem nie wspomniano, co w czasie feralnego zdarzenia robiły wówczas dwie inne opiekunki. W procesie, który trwał zaledwie kilka dni poniosły one najmniej dotkliwą karę – oprócz oczywiście traumatycznych przeżyć. Zostały przeniesione do innej szkoły. Kierowniczka szkoły wkrótce po wypadku zachorowała i przeszła na emeryturę.
Jadwiga H. została skazana na 3,5 roku więzienia. Po kilku miesiącach wyszła jednak na wolność. Długo nie mogła znaleźć zatrudnienia. W końcu pomógł jej znajomy. Aż do emerytury pracowała przy organizacji sportowych zajęć dla młodzieży. A ten znajomy, którą pomógł jej wtedy z pracą, miał przez jakiś czas problemy z tego powodu.
Sześć lat temu udało mi się dotrzeć Jadwigi H. Byłem pierwszym i jedynym dziennikarzem, którą z nią rozmawiał. Tak mi powiedziała. Spotkałem się z nią w jej mieszkaniu na LSM-ie (dzielnica Lublina-kz), niedaleko Leclerca. Długo się wahała, czy mnie wpuścić. Obiecałem, że nie zajmę jej zbyt długo czasu. Rozmawialiśmy jednak prawie dwie godziny. Przesympatyczna kobieta. Miała wtedy już ponad 80 lat. Poza problemami z chodzeniem, była jednak w świetnej formie. Ale tylko fizycznej. W jej oczach widać było przez cały czas ogromny smutek i ból. Łapał za serce.
- Wie pan, że nie ma dnia, żebym nie myślała o tych dzieciach – usłyszałem. – Widzę je każdego poranka. Jedyne, co mi przez te wszystkie lata dodaje otuchy, to przeświadczenie, że skoro pan Bóg zabrał je do siebie, to musiał mieć w tym jakiś cel. Wierzę, że są tam szczęśliwe.
Pani Jadwiga wyjaśniła mi, że nigdy nie chciała popełnić samobójstwa, jak niektórzy uważali. Nie wystawała też z żadnym misiem czy lalką pod Bramą Krakowską. Nie oszalała. Kategorycznie odmówiła także udziału w filmie, do którego miałem zamiar napisać scenariusz. Stwierdziła, że nie chce więcej rozdrapywać ran. Obiecałem także, że nie będę już jej nigdy niepokoić. Kiedy się żegnałem, miałem łzy w oczach. Tak jak ona.
Krzysztof Załuski