Andrzej Zalewski z Lublina pamięta do dziś, jak w czasach studenckich zaczął zarabiać swoje pierwsze, całkiem spore pieniądze na handlu. Tak jak wielu innych rodaków.
- To było pod koniec lat 80., kiedy popyt w Polsce był wówczas na wszystko – mówi. - Sklepy, hurtownie, butiki powstawały jak grzyby po deszczu, a wiele stadionów sportowych zamieniło się w weekendy w targowiska.
W Lublinie handlowano m.in. na dawnym stadionie Motoru przy ul. Kresowej, Sygnału przy Zemborzyckiej i na stadionie lekkoatletycznym przy al. Zygmuntowskich. W niektóre dni, tłum był był taki, że trudno było przecisnącćsię między ławeczkami na trybunach. .
- Sprzedawało się wszystko, co do tej pory można było kupić jedynie w Peweksach za dolary – dodaje pan Andrzej. - Po upadku PRL-u powiało Zachodem i luksusem.
Wszyscy mieli już przesyt peerelowskiej szarzyzny i bylejakości. Otworzyła się furtka dla tych, którzy postanowili wykorzystać ten bum na handel. Tak, jak nasz bohater. Do handlu pana Andrzeja namówił kolega, który wówczas studiował w Krakowie.
Mieszkał w akademiku AGH, gdzie w co drugim pokoju mieścił się „sklep” z towarem przywożonym z Wiednia – głównie elektronika, ciuchy, artykuły spożywcze
- Na słynny Mexikoplatz pojechaliśmy po raz pierwszy w zimie – mówi pan Andrzej. - Zabraliśmy ze sobą kilka kartonów papierosów, wódkę. Tam, w pierwszym już sklepiku sprzedaliśmy to z kilkukrotną przebitką. Za zarobione szylingi kupiliśmy trochę kawy, duży radioodbiornik z magnetofonem i drobną elektronikę.
Prawie cały zakupiony towar sprzedali w kilka dni. Wystarczyło, że na drzwiach do akademików powiesili kartkę „Kawa, zegarki, kalkulatory” – i numer pokoju. Nie musieli nigdzie chodzić.
Takie wyjazdy powtarzali co kilka tygodni. Przywozili coraz więcej, zarabiali coraz więcej, ale ryzyko wpadki też było większe – i na granicy i przez naloty policji w Wiedniu.
- W półtora roku zarobiliśmy po kilka tysięcy dolarów – przyznaje pan Andrzej. - To były naprawdę duże wtedy pieniądze. Ale nie poświęciliśmy się handlowi. Zaczęły się zaległości na studiach i daliśmy już sobie spokój z tymi wyjazdami. Chociaż kusił nas pomysł kolegów, który chcieliśmy po nich powtórzyć. Ale stchórzyliśmy. To byli studenci z Krakowa. Poznaliśmy się na przejściu. Handlowali jak my. Za którymś razem poszli na całość. Za 200 dolarów kupili starą zastawę, załadowali ją na maksa alkoholem i papierosami i tak podjechali na przejście. Na każdym z nich – na pytanie co wiozą – żartowali, że mnóstwo papierosów, wódki i narkotyki. Nie wiem, jak im się to udało, ale celnicy uznali to za super dowcip i ich przepuścili. Ryzykowali konfiskatą auta, dlatego kupili tego starego grata. Udało im się zbić majątek. Po jakimś czasie jednak rynek nasycił się przemycanym towarem i ten handel upadł, a my z kolega do dzisiaj pracujemy na państwowych posadach.
W Polsce tymczasem początek lat 90. otworzył nowe możliwości dla nowych, „kapitalistycznych” już przedsiębiorców. Jednym z nich był Marek Krawczyk.
Razem z dwoma kolegami, tuż po studiach, otworzył jedną z pierwszych w Lublinie hurtowni spożywczych
- Dzisiaj nie miałaby ona racji bytu – mówi. - Wynajęliśmy dość duże pomieszczenie w domku jednorodzinnym, biuro było na górze, a na dole urządziliśmy magazyn. Wydaliśmy też trochę pieniędzy na reklamy w lokalnych gazetach. I na brak klientów nie narzekaliśmy. Bywało, że jak przyjeżdżaliśmy do pracy, to na ulicy już stało kilka samochód klientów. Nasz bohater razem ze wspólnikami zainwestował też w detal – kupili i postawili w centrum Lublina kiosk typu Yugo.
Zaczynali jednak od handlu na giełdzie przy Unii Lubelskiej. Tam zaopatrywali się prawie wszyscy właściciele małych i dużych sklepów. Handel odbywał się całą dobę.
- Mieliśmy wtedy starego żuka kupionego na przetargu – wyjaśnia pan Marek. - Więcej stał niż jeździł. Był jak sklepik na tym targowisku. Po towar jeździliśmy jeszcze starszym od żuka mercedesem 207. Podłoga była w nim tak dziurawa, że jak się przejechało przez kałużę, to człowiek był cały mokry. Jeździliśmy nim po całej Polsce i dowoziliśmy nim towar do tego żuka. Zmienialiśmy się tylko za kierownicą.
Zdarzało się, że na takim jednym kursie pan Marek ze wspólnikami mieli kilkukrotną przebitkę
- Kiedyś zapakowałem całego mercedesa kartonami z nadziewaną czekoladą – mówi były już współwłaściciel hurtowni. - Termin ważności się kończył, cena była tak atrakcyjna, że sprzedaliśmy wszystko jednego dnia i kolega od razu pojechał znów do Białegostoku po następną partię tej czekolady.
Przez długi czas dużym popytem cieszyły się ciastka jednego z najbardziej wówczas znanego producenta. Na odbiór towaru od niego były nawet zapisy.
- Pamiętam, że kolejka chętnych z całej Polski ustawiała się już w nocy – mówi pan Marek. - O świcie stawało się w ogonku do działu zbytu. Samo zamówienie przypominało czasy wczesnego PRL-u. Pani zza biurka decydowała o tym, co klient dostanie, a nie odwrotnie. Jedynym kryterium było to, czy ktoś był ciężarówką czy busem, bo i tak każdy brał tyle, ile mógł zmieścić na pakę. Były towary, które schodziły na pniu – np. ciastka czekoladowe, wafle, czekolady i takie, które się gorzej sprzedawały. I te trzeba było brać obowiązkowo. Jak się komuś nie podobało, to inny klient to brał bez szemrania. Potem do sklepów sprzedawaliśmy w podobny sposób. Nikt się nie buntował, że dokładaliśmy mu kilka kartonów zwykłych herbatników.
Popyt na atrakcyjne towary u hurtowników był tak duży, że wielu klientów przymykało oczy na atesty, za brak których groziły poważne konsekwencje.
- Zazwyczaj jednak staraliśmy się, żeby takie atesty posiadać – mówi pan Marek. - Zdarzało się jednak, że duży hurtownik miał jakąś partię towaru bez atestu, ale za to w super cenie. I ryzykowaliśmy. I my, i detalista. Pamiętam, że kiedyś na giełdzie mieliśmy napoje w puszkach. Nie miały atestu. Jak ktoś się o to pytał, to lojalnie o tym uprzedzaliśmy. Jakiś klient wziął kilka zgrzewek i po jakimś czasie wrócił po atesty. Jak się dowiedział, że nie mamy, to chciał je zwrócić. Inny klient to usłyszał i od razu od niego je odkupił. To nie jest tak, że sprzedawaliśmy jakieś trefne towary, które nie były dopuszczone do handlu, bo były szkodliwe. W Polsce wtedy wiele rzeczy było „na żywioł”. Importer musiał zadbać, żeby takie atesty przetłumaczyć, a to była cała procedura – tłumacz przysięgły, do tego nie wszędzie to honorowano, Sanepid to kwestionował, mnóstwo biurokracji, dlatego często każdy machał na to ręką.
Z czasem hurtownia pana Marka wprowadziła innowacyjną jak na tamte czasy sprzedaż swoich towarów – sami jeździli do klienta
- Wiele osób było zaskoczonych – przyznaje nasz bohater. - Nie sądzili, że mamy od razu towar na samochodzie. To było trochę jak handel obwoźny. W ten sposób zyskiwaliśmy nowych klientów, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach i na wsi.
To był strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza na samym początku. Przez pewien czas były miejscowości, gdzie sklepy spożywcze – urządzone w domkach jednorodzinnych – powstawały jak grzyby po deszczu. Nasz bohater razem ze wspólnikami zainwestował też w detal – kupili i postawili w centrum Lublina kiosk YUGO
- Pamiętam, że na jednej z ulic w Zamościu było bodajże dziewięć sklepików – mówi pan Marek. - W co drugim domu jednorodzinnym. I właściciele konkurowali między sobą. Dla nas to była żyła złota. Jak ktoś kręcił nosem na ceny, to mówiliśmy, że sąsiad narzucił niewielką marżę i bardzo dobrze mu się sprzedaje. To działało. Brał dwa razy więcej i sprzedawał jeszcze taniej. Bywało tak, że te sklepiki tak ze sobą rywalizowały, że niektórzy – żeby przyciągnąć klientów – sprzedawali niektóre towary nawet poniżej ceny zakupu. Większość tych sklepów wkrótce zamknięto zaraz po tym, jak zaczęły powstawać duże markety.
Oprócz handlu, wiele osób w latach 90. zajęło się także gastronomią. Tu również na brak popytu mało kto narzekał
Zwłaszcza, że ta działalność nie wymagała dużego wkładu kapitału. Od kiełbaski z rożna sprzedawanej na giełdzie samochodowej zaczynał Jacek Abramowski z Chełma.
- Do Lublina przyjeżdżaliśmy z bratem co tydzień – mówi. - Giełda mieściła się na Zemborzyckiej. Pierwsi sprzedawcy przyjeżdżali już w nocy. My rozstawialiśmy naszego grilla obok przyczepy kempingowej wujka, który ją przerobił na gastronomiczną. Mieliśmy namiot, do tego dwa stoliki plastikowe z krzesłami. Czasami było tyle osób, że ustawiała się długa kolejka. Mieliśmy kiełbaskę, karkówkę, kaszankę. Do tego ogórki. To był złoty interes.
Z czasem pan Jacek kupił na bezcen dwie przyczepy, z których sprzedawał gotowe dania. Miał też z bratem kilka przenośnych grilli, które ustawiał w sezonie na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim. Po kilku latach dorobił się własnego baru nad Jeziorem Białym.
- Nie będę ukrywać, że dorobiłem się z bratem na tych kiełbaskach – przyznaje. - Mieliśmy w notesie grafik największych imprez na Lubelszczyźnie i tam karmiliśmy ludzi.
Dzisiaj jednak nie mają z gastronomią nic do czynienia.
- To jest jednak ciężki kawałek chleba – przyznaje. - Wszystkiego trzeba samemu dopilnować, a koszty prowadzenia dzisiaj działalności są tak wysokie, że z takiego grilla, jakiego mieliśmy kilkadziesiąt lat temu nie dałoby się wyżyć.