O kieszonkowcach grasujących w mieście po wojnie do dziś krążą legendy. Wśród mistrzów tego fachu byli tacy, którzy potrafili w tłumie wyjąć komuś z kieszeni portfel, zabrać jedynie pieniądze i z powrotem niezauważenie wsunąć go ofierze do kieszeni. Większość lubelskich kieszonkowców, a na pewno tych bardziej znanych milicji, to byli adepci "szkoły lubelskiej". Mieściła się ona w latach 60. i 70. XX wieku w opuszczonych i przez nikogo nieodwiedzanych podziemiach Starego Miasta. W ciasnych i zazwyczaj ciemnych piwnicach przyszli adepci tego fachu uczyli się, jak na przykład okraść kogoś w tłoku.
„Nauczyciele” dbali o stworzenie warunków jak najbardziej zbliżonych do naturalnych. Stąd też ścieśniali się jeden obok drugiego i po kolei ćwiczyli, jak niepostrzeżenie wyjąć komuś z kieszeni portfel czy otworzyć torebkę. Inna lekcja była poświęcona tzw. zasłonce. Złodzieje uczyli się, jak dostać się do damskiej torebki: podchodzili do kobiety z przewieszoną kurtką, następnie okrycie to kładli na torebce, otwierali ją i wyciągali z niej portfel.
Również na lubelskim Starym Mieście złodzieje uczyli się, jak wyjmować portfel z tylnej kieszeni, nie dotykając go: wsuwali palce do kieszeni i podciągali do góry podszewkę, aż portfel sam wyszedł. Swego czasu modne (i zarazem kosztowne) były wieczne pióra. Łakomy kąsek dla złodzieja. Niektórzy nosili je dla szpanu w górnej kieszeni marynarki. I o tym, jak je ukraść – również uczono w lubelskiej szkole. Sposób był dość prosty: złodziej trzymał zwiniętą w rulon gazetę, podchodził do swojej ofiary i zaczepiał wewnętrzny brzeg gazety o skuwkę. Potem już tylko wystarczyło delikatnie wysunąć pióro z kieszeni. Okradany go nie widział, bo schowane było w środku rulonu, który złodziej przekręcił w swoją stronę.
Jednym z najbardziej znanych lubelskich kieszonkowców z lat 70. był złodziej o ksywie „Palma”
Niezwykle przystojny, zawsze elegancko ubrany w drogie, często zagraniczne stroje i co ciekawe – stroniący od alkoholu. Już na pierwszy rzut oka budził zaufanie. Nic dziwnego, że mało kto podejrzewał go o złodziejstwo. Kradł przede wszystkim w autobusach i na dworcach. Nie miał wspólników, zawsze działał w pojedynkę. Miał też bardzo ładną partnerkę. Ale to dla niepoznaki, bo on sam był gejem. Najczęściej można go było spotkać w okolicach toalet na placu Litewskim. Tam spotykali się przed laty miejscowi homoseksualiści.
Milicjanci doskonale wiedzieli, czym się „Palma” zajmuje. Ten był jednak tak cwany, że mimo licznych nalotów na swoje mieszkanie (mieszkał na Starym Mieście) jego proceder uchodził mu bezkarnie. W domu nie miał nic trefnego. Trudno było mu cokolwiek udowodnić.
Nawet na skarpetki miał paragon.„Palma” złodziejem był przez wiele lat, ale nigdy nie dał się złapać.
W tym samym czasie śledczym dała się we znaki niejaka „Lalka” – jedna z wielu kobiet w złodziejskim fachu, również w latach 70. ubiegłego wieku. Była wyjątkowej urody. Zgrabna, elegancka kobieta, za którą oglądali się mężczyźni. Przesiadywała głównie w lepszych lokalach, czekając na „fundatorów”. Jej metoda okradania była bardzo prosta i zarazem skuteczna: zamawiała dużo alkoholu, który pił głównie „fundator”. Potem, kiedy gość zamroczony alkoholem przysypiał na krześle, sprytnie wyjmowała mu portfel.
„Lalka” miała konkurentkę – „Lenę”. Ona również była bywalczynią drogich lokali. Działała podobnie. Obie panie starały się jednak nie wchodzić sobie wzajemnie w drogę. „Lena” była jednak bardziej bezczelna.
Potrafiła najpierw okraść klienta, a potem budziła go i żądała, żeby zapłacił jeszcze rachunek
Nie miała żadnego opiekuna. Podobno jednak – na wszelki wypadek – nosiła zawsze w torebce kilogramowy odważnik.
Warto też wspomnieć o innym kieszonkowcu, „Marysiu”. Nazywano go tak ze względu na chłopięcy wygląd. W latach 60. i 70. okradał on głównie pasażerów komunikacji miejskiej. W autobusie potrafił uśmiechać się do pasażera i w tym samym czasie kradł mu portfel. Skończył marnie. Kiedy omal nie wpadł na gorącym uczynku, postanowił wyjechać do Niemiec. Nie wiadomo, co tam przeskrobał, ale zginął podczas pościgu. Zastrzelił go tamtejszy policjant.
Kilkadziesiąt lat temu kieszonkowiec mógł liczyć na wymierny łup: gotówkę. Nikt wtedy nie słyszał o kartach do bankomatu czy kontach, zdarzało się więc, że ludzie przewozili spore kwoty miejskimi środkami transportu. I tak pod koniec lat 70. w Lublinie właściciel zakładu betoniarskiego nie zauważył, jak w autobusie kieszonkowiec wyjął mu z kieszeni 70 tys. zł. Równowartość miesięcznej pensji. Od razu poszedł na komisariat. Podał rysopis domniemanego sprawcy. Pasował jak ulał do znanego w mieście złodziejaszka. Milicjanci pojechali go szukać. Traf chciał, że kiedy tylko wyszli z komisariatu, zobaczyli za szybą przejeżdżającego autobusu kieszonkowca. Zatrzymali pojazd. Weszli do środka. Złodziej próbował coś ukryć między siedzeniami. Było to 70 tys. zł. Większość okradzionych ofiar nie miała jednak takiego szczęścia.
W Lublinie kieszonkowcy mieli swoje ulubione miejsca „pracy”: były to przede wszystkim plac Litewski i tak zwana berza, czyli w żargonie złodziei Dworzec Główny Polskich Kolei Państwowych. A po robocie większość z nich spędzała wieczory w „Lubliniance” lub „Europie”.
Kieszonkowcami w PRL-u zajmowała się specjalna grupa milicjantów, którzy dyżurowali w IV komisariacie przy ulicy Cichej. Wcześniej nikt ich specjalnie nie szkolił w tym kierunku. Sami nauczyli się, jak rozpoznać z daleka kieszonkowca, co robić, żeby go nie spłoszyć. Ta nauka działała też w drugą stronę. Po pewnym czasie niektórzy z kieszonkowców zaczęli im się… kłaniać. W każdym razie bywało tak, że w milicyjnych kartotekach znajdowało się ponad 200 zdjęć kieszonkowców. Sytuacja komplikowała się, kiedy złodzieje zmieniali swoje rewiry. Do Lublina przyjeżdżali wówczas na gościnne występy ich odpowiednicy z innych miast, głównie z Radomia.
Zdarzało się, że złodzieje spotykali się po „pracy” w jednej restauracji. Nierzadko do muzyków podchodził wtedy szemrany gość, wciskał garść banknotów i zamawiał utwór z dedykacją. Modne były wówczas na przykład życzenia wszelkiej pomyślności dla spółdzielni metalowej od spółdzielni krawieckiej. Tylko nieliczne grono lokalu widziało, co się kryje za tymi życzeniami. W przestępczym żargonie „krawiec” oznaczał kieszonkowca, a „metalowiec” – złodzieja, który potrafi otworzyć każdy zamek w drzwiach.
Najwięcej kieszonkowców mieszkało przez lata na Starym Mieście. Był to fach przekazywany z pokolenia na pokolenie. Parali się nim już nieletni, nawet dziesięciolatki. Wielu z nich zmuszali do tego procederu rodzice.
źródło:
Sekrety Lublina, wyd. Księży Młyn 2019
kurierlubelski.pl