Zaginięcie ośmioletniego Irka było wtedy głównym tematem rozmów. O wypadku informowały przez cały czas stacje radiowe oraz telewizja. 9 marca 1980 r. chłopiec nie wrócił ze szkoły. Nie miał do niej daleko. To mniej więcej kilometr od jego domu. Rodzice ustalili z synem, że kiedy lekcje kończył wcześniej, nie szedł prostu do domu, tylko do swojej cioci mieszkającej na tym samym osiedlu. Tam czekał na powrót rodziców z pracy. Feralnego dnia lekcja rzeczywiście skończyły się wcześniej.
Zgodnie z umową miał pójść do cioci. Tam się jednak nie pojawił
Z początku rodzice tym się nie martwili. Sądzili, że spotkał się być może z jakimś kolegą. Po kilku godzinach nieobecności syna, zaczęli szukać go na własną rękę. Najpierw u rodziny, potem u znajomych. Bezskutecznie. U nikogo chłopca nie było. Jego koledzy twierdzili, że wyszedł ze szkoły i więcej go nie widzieli. Wieczorem zrozpaczeni i pełni obaw rodzice powiadomili milicję.
Wieść o zaginionym chłopcu szybko rozeszła się po mieście. Rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, w którą zaangażowali się nie tylko znajomi i krewni rodziny zaginionego Irka, ale także sąsiedzi i setki mieszkańców Czechowa – jednej z największych dzielnic miasta. Zaglądali w każdy zakamarek, każde zarośla.
Prowadzący poszukiwania mieli szczegółowy opis ubioru Irka, wiedzieli jak wyglądał jego tornister, co było w środku. Taka szczegółowa informacja dotarła do wszystkich milicyjnych patroli w mieście. Do akcji zaangażowano także wojsko i funkcjonariuszy ORMO (Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej). Nie udało się jednak natrafić na ślad ośmiolatka. Nikt niczego nie widział, nie słyszał, nie było śladu ani po garderobie, ani po tornistrze.
Chłopiec przepadł jak kamień w wodę
„Kurier Lubelski” zamieścił na swoich łamach fotografię Irka z jego dokładnym rysopisem. Nikt jednak nie zadzwonił na telefon alarmowy z jakąkolwiek wskazówką. Do poszukiwań włączono nawet milicyjny helikopter z kamerą termowizyjną oraz psy trapiące. Wciąż bez efektu. A czas płynął.
Rodzice Irka nie tracili nadziei na odnalezienie dziecka, ale i do nich dotarły plotki, które pojawiły się w mieście. Nie dodały im otuchy. Wynikało z nich, że w mieście miał grasować jakiś zboczeniec, który porywał dzieci. Szeptano również, że to może być robota wampira. Niektórzy rodzice, w trosce o swoje pociechy odprowadzali je do szkoły i zabraniali popołudniami wychodzenia z domu. Trzeciego dnia poszukiwań ktoś puścił informację, że odnaleziono zwłoki zamordowanego chłopca. Słychać było głosy, że Irek padł ofiara satanistów. Milicja za każdym razem dementowała te pogłoski. Mimo to, w mieście czuło się jednak atmosferę strachu i niepewności.
Milicjanci sprawdzali każdą, nawet najmniej prawdopodobną hipotezę. Nie wykluczali, że mogło dojść do nieszczęśliwego wypadku. Czechów był wówczas jednym, dużym placem budowy. Wokół powstających bloków było mnóstwo nie zabezpieczonych wykopów, studzienek kanalizacyjnych. Pełno było również pozostałości po elementach budowlanych. Pracownicy MPWiK zajrzeli do każdej – jak zapewniali – studzienki. Nigdzie jednak nie znaleźli chłopca.
Mijała piąta doba poszukiwań Irka, kiedy jeden z mieszkańców bloku przy ul. Chęcińskiego na Czechowie usłyszał krzyki jakiegoś chłopca
Wyjrzał na balkon. Chłopiec krzyczał, że w studzience niedaleko bloku znajduje się chyba Irek. Mężczyzna wybiegł natychmiast z domu. Przejęty kilkulatek biegiem dotarł z nim do studzienki. Wyjaśnił, że bawił się kamykami, które wrzucał do niej. Za którymś razem usłyszał dziwny odgłos. Tak jakby ktoś krzyczał. Kiedy zbliżył się bliżej – był już pewny, że to może być Irek i pobiegł po pomoc.
Jak się okazało, rzeczywiście w studzience, skulony na dnie siedział zaginiony ośmiolatek. Spojrzał do góry i słabym głosem poprosił, żeby go stąd wyciągnąć. Był zziębnięty, ale cały.
Mężczyzna sam nie dałby rady wyciągnąć chłopca ze studzienki. Była zbyt głęboka. Zapewnił chłopca, że zaraz po niego wróci i pobiegł do pierwszego z brzegu mieszkania. Nawet nie znał tego lokatora. Razem udało im się wyciągnąć Irka.
Chciało mu się bardzo pić. Był bardzo osłabiony, drżał z zimna, ale powiedział jak się nazywa i gdzie mieszka
Mężczyźni zaprowadzili go do domu. Rodziców nie było. Drzwi otworzyła babcia. Na widok wnuka omal nie zemdlała. W mieszkaniu była też ciocia chłopca. Po chwili wszyscy płakali ze szczęścia. O odnalezieniu syna dowiedzieli się też zaraz rodzice. Ponieważ w domu nie było telefonu, mężczyźni z budki telefonicznej zadzwonili na milicję.
Irek został przewieziony do szpitala przy ul. Staszica. Fizycznie i psychicznie czuł się bardzo dobrze. Miał jedynie niewielkie odmrożenia. Stracił jednak rachubę czasu. Nie wiedział jak długo był w studzience. Pamiętał jedynie, że kiedy szedł ze szkoły do cioci, to poszedł na skróty. W pewnym momencie wpadł do dołu i tyle. Nie wie, jak to stało. Z początku wołał po pomoc, potem jednak osłabł od krzyków.
Irek spędził w szpitalu kilka dni na obserwacji. Potem został wypisany do domu. Wszyscy podkreślali, że miał dużo szczęścia. Wystarczyłoby, gdyby przy upadku doznał otwartej rany albo chwyciłby solidny mróz i chłopiec mógłby tego nie przeżyć.
Jak to się stało, że mimo akcji poszukiwawczej, w której brało udział tyle osób, nikt nie zajrzał do studzienki oddalonej zaledwie kilkanaście metrów od bloku przy ul. Chęcińskiego?
Okazało się, że pracownicy MPWiK sprawdzali wszystkie studzienki, które były przykryte metalowymi włazami. Ta, do której wpadł Irek była zabezpieczona jedynie kawałkiem styropianu. Do tego znajdowała się w zagłębieniu i nikt jej nie zauważył. Na domiar złego, wkrótce po tym wypadku spadł śnieg i przykrył prowizoryczne „zabezpieczenie”.
Nikt jednak nie poniósł kary za wypadek, który omal nie zakończył się tragedią
Prokuratura przesłuchała wtedy wielu świadków. Wszyscy zrzucali winę na siebie. Ustalono jedynie, że rok przed wypadkiem studzienka była zabezpieczona pokrywą. Później teren był niwelowany i trop sprawcy zaniedbania się urywa.
Po tym zdarzeniu prezydent Lublina nakazał w ciągu tygodnia sprawdzenie wszystkich otworów kanalizacyjnych, elektrycznych i gazowych na terenie całego miasta. Powołał nawet specjalną komisję. Feralną studzienkę, w której ośmiolatek spędził pięć dni przykryto solidną, metalową płytą i dodatkowo ogrodzono parkanem. Jeszcze przez wiele dni przyjeżdżali w to miejsce ciekawscy, którzy na własne oczy chcieli zobaczyć miejsce, w którym ośmiolatek spędził pięć dni i nocy – z pewnością najdłuższych w swoim życiu.