Partner: Logo FacetXL.pl

- Najwięcej czasu jako młody chłopak spędzałem na boisku – mówi 61-letni dziś Andrzej Piętas z Lublina. – Po lekcjach każdy coś tam zjadł i biegł na najbliższe boisko. Chętnych do grania było czasami tylu, że w drużynie były nawet zmiany po każdej strzelonej bramce. Graliśmy dotąd, aż się zrobiło ciemno i nie było widać piłki. Dzisiaj wciąż nie mogę zrozumieć, że nie było wtedy telefonów komórkowych, a i tak każdy wiedział, gdzie można spotkać po południu kolegów – właśnie na boisku.

 

Ulubioną grą była oczywiście piłka nożna

 

Reguły ustalano samemu: po trzech kornerach były rzuty karne, nie było spalonych, bramkarz mógł być tzw. zawodnikiem „lotnym”, czyli mógł grać w polu itd. Tam, gdzie nie było boiska, wytyczano bramki przy pomocy kamieni lub szkolnych teczek – to były „słupki”. Poprzeczek rzecz jasna w takim przypadku nie było. O tym, czy padł gol – decydowali sami gracze. Czasami było to jednak trudne do ustalenia. Składy zawodnicy wybierali sami. Najpierw „dobierano” najlepszych. Na końcu zostawali najgorsi bądź najmłodsi. Wynik nie odgrywał roli – wygrywał często ten zespół, który jako ostatni strzelił gola.

Mniej popularna była siatkówka. Do tego celu służyły głównie osiedlowe trzepaki. Wprawdzie przy szkołach nie brakowało też boisk do koszykówki, ale akurat ta dyscyplina również przegrywała z nożną, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach.

- Nie ulega wątpliwości, że w PRL-u młodzież miała więcej ruchu – mówi Piotr Choduń, były rugbista, obecnie nauczyciel WF w Lublinie. – Minusem był jedynie fakt, że większość boisk miała asfaltowe podłoże. Upadki były dość bolesne, a przy tym tak twarde podłoże nie było zbyt korzystne dla układu kostnego dzieci.

Prawdziwe oblężenie przeżywały wszystkie kluby sportowe. Nie brakowało chętnych do trenowania nie tylko piłki nożnej, koszykówki czy lekkiej atletyki. Młodzież garnęła się również do judo, akrobatyki sportowej, wioślarstwa, boksu, podnoszenia ciężarów.

 

Ulubionym miejscem zabaw było jednak – niezależnie od miejsca – podwórko i osiedlowy trzepak

 

Widok grupek dzieciaków „porozwieszanych” na trzepaku w najdziwniejszych pozach, był jak najbardziej naturalny i nikogo nie dziwił. Zabawę przy trzepaku psuli jedynie dorośli, którzy akurat wtedy musieli wytrzepać dywan.

Tu odbywały się nie tylko kultowe gry jak „w kapsle”, ale było to również miejsce dziecięcych spotkań. Gra w kapsle była związana z naszymi kolarskimi sukcesami w Wyścigu Pokoju. Największa trudność polegała na ustaleniu na początku, kto będzie Szurkowskim, a kto Szozdą. Tu również była trasa i etapy narysowane kredą lub kawałkiem cegły na asfalcie. Niektóre trasy były tak długie, że rozegranie wyścigu trwało nawet cały dzień. Dobry gracz posiadał całe drużyny kolarskie, charakteryzujące się różnymi parametrami. Najczęściej kapsle wypełniało się plasteliną lub parafiną. Każdy gracz dekorował je flagami wybranego kraju. Zasady były bardzo proste. Na początku wyścigu wszystkie kapsle były ustawione na starcie i każdy gracz trzykrotnie pstrykał tak w swojego „zawodnika”, żeby dojechać jak najszybciej do mety. Nie mógł przy tym przekroczyć wytyczonych linii trasy wyścigu. W takim przypadku najczęściej tracił kolejkę lub wracał na linię startu.

Trzepak był również miejscem do tzw. „zaklepywania”. Była to zabawa polegająca na tym, że jedna osoba stała przy trzepaku, odwrócona tyłem do pozostałych dzieci. Po okrzyku „raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”, odwracała się. Wszyscy musieli w tym momencie stać bez ruchu. Po każdym kolejny okrzyku, trzeba było dobiec jak najbliższej trzepaka. Ten, który pierwszy go dotknął – wygrywał.

Podwórka i osiedlowe place tętniły życiem od rana do wieczora. Nikogo tez nie dziwiło, że co rusz słychać było okrzyki: „Mamo, rzuć złotówkę na oranżadę!”

 

 

Dzisiejsze pokolenie 50- i 60-latków z rozrzewnieniem wspomina również zabawę w dwa ognie, czy też zbijanego

 

Była to ulubiona zabawa na koloniach i lekcjach WF. Dwóch zawodników stawało naprzeciwko siebie, pomiędzy nimi dowolna ilość dzieci. Zbijający rzucali piłką w graczy eliminując ich w ten sposób z dalszej gry. Jeśli piłka została złapana przez niedoszłą „ofiarę”, gracze zamieniali się rolami i była okazja do rewanżu. Odmianą tej gry był popularny „kartofel”, który różnił się od zbijanego tym, że dwóch graczy starało się uderzyć („ściąć”) odbitą piłką w uczestników skupionych w kole.

Młodsze dzieci rywalizowały również w zabawie polegającej na przeskakiwaniu piłki odbitej od ściany. Tu również przestrzegano pewnych reguł: nie można było pójść na łatwiznę przepuszczając piłkę pod jedną nogą; nie mogła ona też dotknąć uczestnika gry. Za każde przewinienie dostawało się literki, które najczęściej składały się na wyraz „osioł”. Tak też niektórzy nazywali tę grę – w „osła”.

Dziewczynki wolały w tym czasie grę w gumę polegającą na wykonywaniu różnych „układów skokowych”, aż do tzw. "skuchy". Guma była rozciągnięta pomiędzy dwiema zawodniczkami. Skoki wykonywano na różnych wysokościach. Najtrudniej było skakać, kiedy guma była na wysokości pasa. Podczas tej gry często dochodziło do kłótni, a nawet zerwania dziecięcych przyjaźni. Na szczęście na krótko. Grające szybko zazwyczaj się godziły i po chwili grały w inną, popularną w PRL-u grę – w klasy, polegającą na skakaniu w odpowiednie pole narysowane kredą na asfalcie. „Skucha” była wtedy, gdy skaczące dziecko nadepnęło na linię, podparło się lub pomyliło kroki.

- Tego rodzaju zabawy poprawiały nie tylko skoczność wśród dzieci, ale również zręczność i ogólną kondycję – przyznaje Adam Falba, były nauczyciel WF. – Zresztą młodzież w latach 70. i 80. garnęła się do sportu. Prawie każdy potrafił grać w piłkę, jeździć na łyżwach czy zrobić prawidłowy przewrót w tył.

Popularną zabawą w latach 70. była także m.in. gra w znaczki. Polegała na tym, że jeden z zawodników kładł swój znaczek na otwartej dłoni i uderzając palcami o kant stołu powodował, że znaczek „frunął” na blat. Zadaniem drugiego gracza było – w podobny sposób – przykrycie znaczka rywala swoim. Czasami ustalano, że wystarczy jeśli obydwa zetkną się ze sobą. „Przykrywający” znaczek wygrywał, a znaczek rywala zmieniał właściciela. W podobny sposób grano na monety, uderzając nimi o ścianę. Wygrywał ten, którego moneta dotykała lub zakrywała inną.

 

Prawdziwą furorę robiła jednak gra w cymbergaja

 

Za pomocą grzebienia i monet rozgrywało się mecze piłkarskie. „Boiskiem” była szkolna ławka. Należało tak uderzać grzebieniem w monetę-piłkarza, żeby ta popchnęła monetę-piłkę w kierunku bramki. Prawie w każdej szkole odbywały się mecze o mistrzostwo szkoły.

W zimie w każdej szkole dzieci wyżywały się na lodowiskach. Wcześniej uczniowie na lekcjach wf odśnieżali plac, potem przyjeżdżał wóz straży pożarnej, który wylewał wodę. Po mroźnej nocy, rano lodowisko było gotowe do użytku.

Kreatywność dzieci w wymyślaniu coraz to nowych zabaw nawet dzisiaj zdumiewa. Niektórzy być może pamiętają, jak z kawałka kory można było wystrugać nożem łódkę. Wystarczyło potem poczekać na letnią ulewę i znaleźć kawałek pochyłej, najlepiej asfaltowej uliczki. Na dany znak, wszyscy uczestnicy zabawy puszczali swoje łódki, które płynęły na wyścigi wartkim nurtem deszczówki.

Warto przypomnieć również tak lubiane kiedyś przez dzieci podchody, czyli szukanie jednego „zespołu” przez drugi. Dla ułatwienia, ci pierwsi pozostawiali znaki (ułożona strzałka z kamieni, napis kredą na asfalcie itd.), gdzie szukający mają się kierować. Nie brakowało też chętnych do zabawy w „pomidora”. Gra polegała na tym, że jej uczestnicy zadawali pytania wybranej osobie, a ta musiała odpowiadać jedynie „pomidor”. Nie mogła też się zaśmiać.

Były też odmiany „zabaw”, za które można było dostać lanie od rodziców. Ale warto było przywiązać kiedyś sznurek drzwi mieszkań usytuowanych naprzeciwko siebie i równocześnie nacisnąć dzwonek do obydwu sąsiadów. Aha, drzwi otwierały się do wewnątrz…

 

 

Tagi:

prl,  zabawa, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz