Partner: Logo FacetXL.pl

Małe, jasne proszę!

Kupno piwa przez wiele lat graniczyło z cudem. Zwłaszcza w kryzysowych latach 80. ub. w., kiedy na sklepowych półkach brakowało wszystkiego. Od czego jednak pomysłowość Polaków…

– Przed Andrzejkami opracowaliśmy plan, jak kupić – wspomina Andrzej Zawilski z Lublina. – Z samego rana stanęliśmy samochodem pod browarem na ul. Kunickiego. Czekaliśmy na transport. Kiedy wyjechał star wypełniony skrzynkami z piwem – ruszyliśmy za nim. Dojechaliśmy pod SAM na osiedlu Nałkowskich, ale tam już kolejka liczyła kilkadziesiąt osób. Dla nas niestety nie starczyło. Tego dnia jeździliśmy od sklepu do sklepu. W końcu udało się w małym sklepiku przy ul. Wojennej. Wzięliśmy od razu dwie skrzynki. Kolega woził je zawsze w bagażniku – na wymianę. Boże, jak to piwo wtedy smakowało! To były małe butelki 0,33, a piwo – Trybunalskie.

Komunistyczne władze starały się za to dogodzić rodakom przed świętami. Wtedy w niektórych sklepach „rzucano” m.in. czeskie piwa – głównie słynny Pilsner. Starczało jednak dla nielicznych.

Braki w zaopatrzeniu piwa rekompensowały liczne meliny. Wtajemniczeni doskonale wiedzieli, w której kamienicy można zaopatrzyć się nie tylko w alkohol, ale i zakąskę. Oczywiście, za dużo wyższą ceną niż ta sklepowa.

- Kiedyś, to było gdzieś w połowie lat 80. kolega miał imieniny – wspomina pan Jacek, dziś 59-latek. – W całym Lublinie nie można było kupić piwa. Ktoś rzucił hasło, że gdzie jak gdzie, ale w Żywcu to piwa nie pewno nie brakuje. Kilka godzin później siedzieliśmy już w pociągu. Nad ranem byliśmy chyba w Krakowie i czekaliśmy na przesiadkę. Do Żywca dotarliśmy jakoś późnym popołudniem i to pekaesem. Sklepik przy browarze był już zamknięty, ale obok była smażalnia. Zamykali ją za pół godziny. Na miejscu wypiliśmy duszkiem po dwa czy trzy piwa, bo więcej nie dało rady, a resztę kupiliśmy na wynos. I piliśmy gdzieś w krzakach.

O wiele łatwiej było o piwo w knajpach czy restauracjach. Namiastką obecnych fast-foodów były wtedy liczne smażalnie. Obskurne budki z metalowymi stolikami na zewnątrz powstawały jak grzyby po deszczu. Podstawowe danie: „zupa chmielowa” i zakąska, najczęściej kawałeczek żółtego sera nie pierwszej świeżości posypanego papryką. – Co odważniejsi jedli to, najczęściej nikt sobie jednak tym serkiem głowy nie zawracał. Leżał na ladzie nawet kilka dni – mówi Marek Krawczyk. – Bez tego jednak nie można było kupić piwa. Zdarzało się, że klient płacił za zakąskę, ale jej nie brał. Zdarzało się jednak, że i w smażalni piwo „wyszło”.

Pozostawały knajpy. Samo kupno piwa nie stanowiło tu kłopotu. Musiały być tylko spełnione trzy warunki: że piwo dowieźli, że były miejsca przy stoliku i że kelnerka miała ochotę do podejść do stolika. Nikt nie bawił się w zamawianie jednego, czy dwóch kufli. Bo mogło zabraknąć.

– Kiedyś wpadliśmy w czterech do restauracji i od razu zamówiliśmy po pięć kufli – śmieje się pan Adam. – Cały stolik był zastawiony kuflami. Wszyscy tak robili. Jak klient marudził pół godziny nad jednym kuflem, to go kelnerka poganiała. Na stolik czekali inni.

Zdarzało się, że to od kelnerki zależało, czy klient dostanie piwo, czy nie. To ona dyktowała warunki konsumpcji. Doświadczył tego pan Andrzej z Lublina. – Piwo było, stolik był, ale chyba podpadłem kelnerce – mówi, śmiejąc się dzisiaj miłośnik Perły. – Przez kwadrans nie podchodziła do stolika. Wreszcie sam do niej poszedłem. – Szatnia obowiązkowa – warknęła. – Kurtek nie można wieszać na krześle. Spełniłem jej żądanie. – Bez zakąski nie sprzedajemy piwa – to kolejna „prośba”. Zamówił na odczepnego kawałek kiełbasy. - Kiedy już ją zjadłem, poprosiłem o piwo. Po kolejnych kilkunastu minutach bezowocnego czekania grzecznie spytałem, co jeszcze mam zrobić, żeby wreszcie wypić to jedno piwo. – Może niech pan zatańczy – rzuciła pani. Nie zatańczyłem, nie wypiłem, bo okazało się, że i tak zabrakło piwa.

 

Wódka

Przez pewien czas była na kartki. Kto nie pił – zamieniał się na czekoladę. Takich jednak było niewielu. Dobre, markowe trunki były traktowane jak środki płatnicze na łapówki, prezenty. Zastępowały często wynagrodzenie za wykonaną robotę. „Ile się należy? Flaszka.” – tak często przebiegała transakcja w PRL-u. Bez wódki nie było imprezy. A piło się wszędzie: w pracy, na uczelni, w szpitalu. Okazja zawsze się znalazła.

- Jeszcze w latach 80. huczne imieniny czy urodziny obchodzono w biurach czy zakładach – mówi pani Janina. – Było na to ciche przyzwolenie. Sama je w ten sposób obchodziłam. Do pracy przynosiłam tego dnia nie tylko alkohol, ale i sałatki, śledzie, pieczywo, robiłam kanapki. Znajomi z pracy od rana przychodzili do mojego pokoju z kwiatkami czy drobnymi prezentami i częstowałam ich alkoholem. Często zostawaliśmy jeszcze po pracy i zdarzało się, że niektórzy mieli potem problem z dotarciem do domu. Dzisiaj takiego sytuacje są nie do pomyślenia. Wtedy jednak było to powszechne zjawisko.     

Oprócz wysokiej jakości markowych alkoholi (Wyborowa, Żytnia, Żubrówka) od czasu do czasu na rynku pojawiały się wysokoprocentowe alkohole, po których rodaków wyjątkowo bolała głowa. – Pamiętam, że taką paskudną wódką była m.in. Stołowa – przypomina sobie pan Jerzy. – Niektórzy mówili, że dodawano do niej karbid. Faktem jest, że po niej naprawdę człowiek źle się czuł.  

– Najbardziej opłacało się kupić spirytus – przypomina sobie pan Edward. – Z jednej flaszki wychodziło nawet dwa litry dobrej wódki. Mnie najbardziej smakował jednak samogon. Dzisiaj już takiego nie ma. Sam pędziłem, ale na wsi. W domu to strach. Sąsiad mógł donieść na milicję, a za to można było pójść nawet do więzienia.

 

Wino

 Z francuskimi miały niewiele wspólnego. Był to najtańszy, ogólnodostępny alkohol w PRL. „Patykiem pisane”, „Kwiat jabłoni”, „Cztery pory roku” – to tylko niektóre z nich. Żeby jednak nie mieszać obywatelom w głowie zbyt wyszukanymi nazwami win, to jedno z najbardziej popularnych miało na etykiecie zwykły napis „Wino”. Bukiet smakowy tych tanich produktów opierał się na sokach owocowych (najczęściej jabłkowym, stąd dawna nazwa pospolita produktu to: „jabole”)

„Zawartość SO2 w normie” – uspokajały napisy na etykietach. Ile ta peerelowska norma wynosiła – do dzisiaj pozostanie tajemnicą. – Mocne było – mówi Kazimierz L. – A kac po tym był straszliwy.

Wśród miłośników wina organizowane były różnego rodzaju zawody, np. kto pierwszy opróżni butelkę. Rekordziści potrafili w ciągu kilkunastu sekund wlać w siebie całą zawartość flaszki. Wlać – bo nie przełykali „szlachetnego” trunku.

Wino było najczęściej pierwszym alkoholem, z którym zetknęli się młodzi ludzie. – Brało się dwie flaszki na czterech chłopaków i się szło np. do parku – wspomina pan Józef. – Dla takiego nastolatka to była frajda. W głowie zaszumiało za stosunkowe niewielkie pieniądze.

Wino pili wszyscy – i starsi i dzieci. Mężczyźni i kobiety. Nawet było jednym z alkoholi serwowanym na weselach.

Z czasem pojawiły się na rynku wina importowane – było o wiele droższe od zwykłych „jaboli”. Cieszyły się jednak również dużym popytem.

 

Tagi:

prl,  picie,  alkohol, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz