To miał być rutynowy lot, który – jak się okazało – przeszedł do historii świdnickiego aeroklubu. Na próżno jednak szukać o nim informacji w ówczesnych gazetach. Władze PRL-u niechętnie przyznawały się, że znowu ktoś im uciekł samolotem na Zachód. Również w niemieckich archiwach trudno znaleźć jakichkolwiek materiałów na temat tego lotu. Jedynie na stronie internetowej poświęconej historii lotniska Tempelhof jest krótka wzmianka, że na tym lotnisku wylądował w 1983 r. uprowadzony samolot należący do Aeroklubu Świdnickiego. Jest też zdjęcie „naszego” Jaka.
Na trop tej historii wpadł Piotr Jankowski, rzecznik portu lotniczego w Świdniku oraz autor tekstów na portalu „Świdnik na kartach historii”.
- Przeglądając materiały Aeroklubu Świdnickiego natknąłem się na krótką notatkę dotyczącą tej ucieczki – mówi. – Były to materiały IPN zawierające na kilku kartkach opis tego zdarzenia i wytyczne ówczesnej bezpieki wobec członków świdnickiego Aeroklubu.
Pamiętny lot w jedną stronę
24 października 1983 r. z lotniska w Świdniku startuje Jak12A oznaczony SP-KLA. Za sterami samolotu siedzi 26-letni wówczas Leszek P. Jest godz. 11.26. Do Jaka jest przyczepiony szybowiec Jantar 2 (SP 3196). Kierunek – Leszno w Wielkopolsce. W kabinie szybowca siedzi Mirosław K., rocznik 1950, świdniczanin. Po drodze wylądowali w Łodzi, gdzie zatankowali paliwo. Na miejsce dotarli wieczorem.
- Był to wypożyczony szybowiec, który mieliśmy oddać do Leszna – mówi Jan Kosior, emerytowany pilot, członek Aeroklubu Świdnickiego. – Byłem wtedy mechanikiem. Chłopaki chyba przez tydzień przygotowywali się do tego lotu. Pamiętam, że od rana szykowali się do wylotu.
W dniu ucieczki ich plany o mały włos pokrzyżowałby kolega z aeroklubu – Waldemar Jaworski.
- Spotkałem ich, kiedy szli już do samolotu – opowiada Jaworski. – Mieli ze sobą spadochrony.
- Gdzie chłopaki się wybieracie?
- Do Leszna. Odprowadzamy szybowiec.
- Może polecę z wami?
- Daj spokój, chce ci się?
Waldemar Jaworski dał za wygraną, zwłaszcza, że właśnie wrócił ze swojego lotu.
- Gdybym się wtedy uparł, że polecę z nimi, to mieliby wtedy problem – mówi Waldemar Jaworski. – Musieliby mi zdradzić swoje plany, a ja nie wiem czy nie próbowałbym ich powstrzymać przed tym.
Według oficjalnych planów Leszek P. i Mirosław K. następnego dnia mieli razem wrócić do Świdnika. Do momentu powrotnego wylotu z Leszna wszystko szło zgodnie z tym planem. Samolot wystartował w południe. Po chwili jednak wylądował na polu w miejscowości Bodzewo. Ten manewr – jak się potem okazało – nie był wcześniej nigdzie uzgadniany. Nic dziwnego, o planach uciekinierów wiedziała jedynie garstka osób.
(…) Po starcie z Leszna samolot „Jak 12” wylądował na polu PGR we wsi Bodzewo, pow. gostyński, gdzie zabrał na pokład jeszcze Krzysztofa L., zam. Lublin, członek aeroklubu posiadający uprawnienia szybownika oraz Andrzej D. zam. Lublin wraz ze swoim 4-letnim dzieckiem – członek aeroklubu w Świdniku (cała trójka pasażerów dotarła na miejsce nocnym pociągiem z Lublina-red.) (…) – czytamy w zachowanych dokumentach lubelskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Mają kryptonim „Zbieg”.
Po starcie skierowali się w stronę granicy PRL, którą nielegalnie przekroczyli około 14.30 i wylądowali na lotnisku wojskowym Tempelhof.
- Od znajomych słyszałem, że samolot od razu otoczyli ich żołnierze niemieccy z karabinami, ale zamiast gróźb czy krzyków głośno chwalili za precyzyjny i odważny lot – mówi Grzegorz Linkowski, znany lubelski reżyser, który studiował wówczas na jednym wydziale z Leszkiem P. – Znałem go bardzo dobrze. Kilka miesięcy przed jego ucieczką odbyłem z nim swój pierwszy lot samolotem. Pokazał mi Lublin z góry. Był to ten sam samolot – Jak 12A, którym potem uciekł.
Jan Kosior nie ma wątpliwości, że ucieczka była wcześniej starannie zaplanowana.
- Świadczy o tym fakt, że Jakiem na jednym zbiorniku spokojnie dolecieliby do Leszna. Oni tymczasem zrobili międzylądowanie w Łodzi, gdzie zatankowali do pełna. Na tym paliwie chcieli dolecieć na Tempelhof - mówi pilot.
O porwaniu Jaka dowiedzieli się w aeroklubie tego samego dnia, kiedy ich Jak wylądował w Berlinie Zachodnim.
- Wieczorem miałem już wizytę dwóch panów z bezpieki – mówi Jan Kosior. – Wypytywali o szczegóły tego lotu, o Leszka P. Zgodne z prawdą powiedziałem, że nikt z nas nie widział nic o planach ucieczki.
Kara musi być
7 lutego 1984 r. w siedzibie aeroklubu w Świdniku przeprowadzono weryfikację personelu latającego, w której uczestniczyli Sekretarz Generalny Aeroklubu PRL płk Janusz Charachajczuk, prezes Aeroklubu Świdnickiego Wiesław Zwolak (ówczesny dyrektor handlowy w WSK), kierownik aeroklubu pil. Tadeusz Kern, płk Stanisław Madej oraz pozostali członkowie zarządu aeroklubu w Świdniku. Po weryfikacji 104 pilotów nie dopuszczono do dalszych lotów 7 pilotów, m.in. Wiesława M., żonatego z siostrą uciekiniera Mirosława K.
Z inspiracji SB Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Świdniku wprowadzono w 1984 r. nowe przepustki uprawniające do wstępu na teren aeroklubu oraz przeprowadzono - w czerwcu, lipcu i grudniu - trzy wspólne kontrole funkcjonariuszy III wydziału WUSW Lublin oraz MO RUSW w Świdniku, korzystano również z informacji od dwóch tajnych współpracowników (TW Mały i TW Puchacz).
- Przez dłuższy czas mieliśmy też na lotnisku dwóch „opiekunów” – dodaje Jan Kosior. – Byli to funkcjonariusze bezpieki, który codziennie chodzili po terenie aeroklubu, rozmawiali z pilotami, mechanikami, zdarzało się, że dzwonili nawet po południu do domu.
Uciekinierzy zamieszkali w obozie dla uchodźców w Berlinie. Leszek P. przez dwa lata nie mógł opuszczać Berlina, pozostali przez rok.
Porwany Jak wrócił po porwaniu z Berlina do Świdnika. Zarząd Główny Aeroklubu PRL nie wysłał po samolot jednego żadnego pilota ze Świdnika.
- Mieli swojego, zaufanego – kończy Jan Kosior. – Był to pilot, który najczęściej sprowadzał z Niemiec uprowadzone samoloty.
W 2019 r. Grzegorz Linkowski we współpracy z producentem Jackiem Tarasiukiem nakręcili film dokumentalny o tej ucieczce – „Lot do wolności”. Film był pokazany m.in. na festiwalach w Chicago i Berlinie.
- Leszka Piłata odnaleźliśmy w USA – mówi Grzegorz Linkowski. – Przyjechał do Polski. Najbardziej wzruszające były dwie sceny: pierwsza, kiedy w Berlinie pokazał nam dom, w którym spędzili kilka miesięcy razem z innymi azylantami. Opowiedział nam, że którejś nocy przedostał się do środka niemiecki dziennikarz i zrobił o nich reportaż. A druga to jego spotkanie z prawie 40-letnim Jackiem. To ten chłopczyk, który w czasie ucieczki miał niespełna 4 lata. Co ciekawe, Jacek przyjechał do Polski ze swoim synem, który miał 4 lata – tyle ile on sam miał, kiedy opuszczał Polskę na pokładzie Jaka 12A. Jego ojciec, Andrzej niestety już nie żyje. Krzysztof L. nie chciał wracać pamięcią do tamtych czasów, a losy Ryszarda K. nie są znane.
Leszek Piłat spędził wiele godzin z realizatorami filmu i opowiadał szczegółowo każdy etap ucieczki.
- Nie miałem żadnej nawigacji tylko mapę – opowiada. – Leciałem nisko, żeby mnie radary nie namierzyły. W pewnym momencie niedaleko nas przeleciał sowiecki myśliwiec. Wtedy naprawdę miałem stracha, że nas zestrzeli. Dolatując do Berlinie uważnie też rozglądałem się po okolicy. Wiedziałem, że w NRD specjalnie wprowadzano w błąd pilotów uprowadzonych samolotów. Lotnisko na terenie NRD to Schönefeld, a to w Berlinie Zachodnim - Tempelhof. Obsługa lotniska Schönefeld wiedząc, że zbliża się do nich uprowadzony samolot umieszczała baner z napisem Tempelhof. Dwa samoloty przez to wpadły w zasadzkę. Piloci zostali aresztowani.
Leszek Piłat. Był pewny, że ląduje na właściwym lotnisku, bo zobaczył reklamę Coca-Coli. Nie zauważył też ani jednego wartburga ani trabanta na przebiegającej obok ruchliwej drodze.
Nie było to jedyna ucieczka świdniczan samolotem w tamtych latach. 4 lipca 1982 roku do Austrii uciekły dwie rodziny ze Świdnika. Wykorzystali w tym celu śmigłowiec należący do Zakładu Usług Śmigłowcowych przy WSK Świdnik. Pilot wykonywał usługi agrotechniczne w okolicach Nysy na Opolszczyźnie - przy granicy z ówczesną Czechosłowacją. Stamtąd – cztery dorosłe osoby oraz dziecko – przedostały się drogą powietrzną za „żelazną kurtynę”, gdzie poprosili o azyl polityczny. Mirosław K., który był wówczas pilotem tego śmigłowca jeszcze kilka lat świadczył swoje usługi austriackim rolnikom. W aktach esbeckich Mirosław K. występuje jako „Dedal”.
Pomiędzy 1963 a 1987 r. na lotnisku w Tempelhof wylądowało w sumie 16 polskich samolotów, które zostały uprowadzone z Polski.
W latach 70 i 80. ub. w. mówiono żartobliwie, że skrót LOT oznacza „Landet Oft In Tempelhof” – „Ląduje często na Tempelhof”.