Są małżeństwem od 21 lat. Święta zawsze spędzają rodzinnie. Basia, żona Adama, nigdy nie chciała słyszeć o świątecznym wyjeździe w góry, czy nad morze, gdzie o nic nie musiałaby się troszczyć. Zwłaszcza o wigilijną kolację i świąteczny obiad. Woli święta w domowym zaciszu.
Prezenty były zawsze na drugim planie. Obydwoje są głęboko wierzący i zanim zasiadają do wigilijnej wieczerzy, to zawsze jest wspólna długa modlitwa, czytanie Pisma Świętego. Uroczyście, z należną czcią i powagą. Dopiero później przychodzi czas na prezenty. Wtedy zawsze jest gwarno i wesoło. Zazwyczaj wręcza żonie coś bardzo praktycznego. Podobnie jak dzieciom. Na święta był zazwyczaj tylko młodszy syn. Starszy od kilku lat mieszka w Londynie.
Najczęściej trafiał w gust z upominkami. Tak było przynajmniej do ubiegłego roku.
Wtedy z prezentem trafił jak kula w płot. A chciał dobrze…
- Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, żeby się skusić na ten komplet ręczników – mówi. - Jakoś przed świętami nie miałem głowy do prezentów, ciągle coś w pracy mi wypadło. W końcu kilka dni przed wigilią wyrwałem się do ulubionego marketu.
Już przy wejściu zauważył wielki napis „Promocja”. Sześć ręczników. Różne rozmiary, kolorowe jak tęcza, elegancko zapakowane. Do kompletu szlafrok damski. Różowy, z kapturem. Miękki w dotyku, ciepły i wyjątkowo elegancki. Tak wyczytał na opakowaniu. Nowość oczywiście. Z super materiału, który „z wyjątkową mocą chłonie każdą wilgoć dzięki unikalnemu składowi materiału”.
- I się skusiłem – mówi Adam. - Cena była też atrakcyjna. Niecałe 300 złotych. Najważniejsze, że wszystko było bardzo estetycznie opakowane, a pani na stoisku jeszcze mi sprezentowała świąteczne pudło na prezent.
Żonę miał z „głowy”. Pozostał jeszcze starszy syn. Dla niego miał też niespodziankę. W sklepie internetowym zamówił piłę akumulatorową. Z Chin. Akumulator wytrzymywał ponoć pół godziny pracy. Idealna do małych gałęzi, bo była mała, poręczna, do cięcia wystarczyło używać jednej ręki. I cena – 120 złotych. Tanio jak barszcz. Basia była jakoś sceptycznie nastawiona, jak jej pokazał. Ale uwierzyła mu, że nie zawsze niska cena idzie w parze z kiepską jakością. W końcu znał się na tym. Był handlowcem w dużej firmie.
Basi spodobał się szlafrok. Ale tylko na samym początku, jak go tylko wyjęła. Okazało się jednak, że jest nieco za ciasny na nią. Gorzej było z ręcznikami. Kolor, owszem. Każdy w innych barwach i wielkości. Nawet miłe w dotyku. Miały tylko jedną, podstawową wadę – za nic nie chłonęły wilgoci. Były wykonane prawdopodobnie z jakiegoś sztucznego tworzywa. Ręce po ich wytarciu tymi ręcznikami były tak samo mokre. A co gorsza – barwiły dłonie.
- Do dzisiaj leżą gdzieś w komodzie, bo nawet jako ścierki do niczego się nie nadają – mówi Adam. - Basia nie chciała mi robić przykrości i przez jakiś czas zakładała nawet ten szlafrok, ale po pierwszym praniu go wyrzuciła, bo tak się rozciągnął, że był tak samo szeroki jak długi. Nie wiem, co to był za materiał. Dziadostwo.
A piła, którą zamówił w sklpeie internetowym, okazała się jeszcze większym bublem. Jedynie opakowanie było przyzwoite. Okazało się, że akumulator był naładowany. Jacek, jego syn, od razu chciał spróbować, jak to „cudo” działa. Akurat miał kawałek grubej gałęzi od choinki. Po kilku sekundach łańcuch się zatrzymał. Coś tylko zachrobotało, poczuli swąd i tyle było. Ta mała piła okazała się szmelcem do wyrzucenia. Jacek pocieszał ojca, że nic się nie stało, że jemu też zdarzało się kupić coś wadliwego w internecie i że można to reklamować lub zwrócić.
- Niby nic takiego się nie stało, ale jednak święta od strony prezentów nie były udane – mówi Adam. - W tym roku już nie popełnię takiego błędu. Dla Basi mam już prezent – voucher na wspólny wyjazd w góry. Jackowi kupił już wcześniej bilet na koncert. Wcześniej się upewnił, że to jego ulubiony wokalista. Na pewno będzie zadowolony.
Z prezentem pod chinkę nie trafił także kiedyś pan Jan. Jest z zamiłowania majsterkowiczem – samoukiem. W rodzinie od dawna mówi się o nim, że ma złote ręce, ale czasami z precyzją u niego nie jest najlepiej. Kilka lat temu postanowił, że pod choinkę podaruje córce własnoręcznie wykonany stojak na wina.
- Podpatrzyłem kiedyś coś takiego u znajomych – mówi. - I tak mi się to spodobało, że postanowiłem zrobić samemu taki stojak. A potem wpadłem na myśl, że zamiast kupować coś pod choinkę, to będzie to oryginalny prezent dla córki. Ona lubi wino; jest koneserem.
Wyszło super. Stojak pomalował na ciemną zieleń, żeby pasował kolorystycznie do mebli kuchennych. Każdy detal był starannie wykonany. Córka była zachwycona. Postawiła stojak na kuchennym blacie. Mieścił dziewięć butelek. Wszystkie ustawiła.
- Stłukło się pięć – mówi ze smutkiem pan Jan. - Kiedy siedzieliśmy w salonie, usłyszeliśmy tylko brzdęk tłuczonego szkła. Nie wziąłem pod uwagę, że te butelki muszą być ustawione pod pewnym kątem, żeby nie wypadły. A do tego nie uwzględniłem, że są rożne wielkości samych butelek. Traf chciał, że na blacie akurat obok stojaka stał włączony robot kuchenny. Pod wpływem drgań jedna butelka się wysunęła, uderzyła w inne i poleciały na podłogę. I to wszystko akurat na wigilię, kiedy zamiast siedzieć i świętować, to ścieraliśmy rozlane wino i zbieraliśmy rozbite szkło. A myślałem, że to będzie taki fajny prezent.
Tak samo kilka lat temu myślał inny nasz rozmówca. Ale też nie trafił. A tak się natrudził.
Maciek, nauczyciel z Warszawy znalazł kiedyś w internecie niecodzienny pomysł na prezent pod choinkę. Miała to być poduszka. Ale nie byle jaka. Spersonalizowana. Na jednej stronie poszewki miało być zdjęcie jego żony, na drugiej jego. Wydało mu się to bardzo oryginalne.
- Wybrałem zdjęcie Ani, dołożyłem moje i wysłałem to mailem – mówi. - Przesyłka dotarła bardzo późno. Tuż przed świętami. Nawet jej nie rozpakowywałem. Poduszka była już w eleganckim pudle ze świątecznym motywami. Nawet wydrukowali życzenia, które wybrałem. Pomysł wydawał mi się super.
Kiedy przyszło do wręczania prezentów, widział, jak jego żona jest podekscytowana tym, co zawiera kolorowe pudło. I po chwili obydwoje nie kryli rozczarowania.
- Zdjęcia na poszewce były tak marnej jakości, że nie dało się rozpoznać, kogo przedstawiają – mówi Maciek. - Ja to w ogóle nie byłem do siebie podobny. Dopiero jak Ania spytała, czyje to zdjęcie, to z trudem udało mi się ją przekonać, że to ja. Nie chcieliśmy sobie psuć jednak świątecznego nastroju. Zaczęliśmy się wszyscy śmiać. Od tej pory nie kupuję już nic w ciemno.