Oto treść listu:
(...) W życiu miałem farta, nie przeczę. Rodzice jeszcze w czasach PRL-u mieli dwa stragany z ciuchami na targu, a do tego pracownię krawiecką. Te stragany to była swego czasu żyła złota. Brat ojca od wielu lat mieszkał na stałe w Kanadzie i też nam pomagał. To głównie dzięki niemu udało się rodzicom wybudować duży dom jednorodzinny. (...)
Niczego nam nie brakowało. Jak na tamte lata żyliśmy jak paniska. Za dolary z Kanady robiliśmy zakupy w Peweksie, jako pierwszy w szkole miałem też oryginalną kurtkę dżinsową. Kosztowała 18 dolarów. Wtedy była ta kupa kasy. Jakieś dwie średnie pensje. Lubiłem czasami szpanować przed całą klasą. Pamiętam jak kiedyś przyniosłem do szkoły dwie czy trzy puszki coca coli. Wszyscy próbowali po łyku. Puste puszki dałem najlepszym kolegom. Byli wniebowzięci. (...)
(...) Po upadku komuny przejąłem rodzinny biznes. Wiedziałem jednak, że stragany i krawiectwo nie przetrwają. Za duża konkurencja zaczęła się robić. Rodzice zaczęli chorować, nie mieli już ani sił, ani chęci, żeby prowadzić jakiekolwiek interesy. Oddali mi wszystko. Udało mi się jeszcze znaleźć kupca na wyposażenie pracowni. Sprzedałem też stragany razem z towarem. (...)
(...) Rodzice już wcześniej inwestowali w ziemię, kupili m.in. dużą działkę sąsiadującą z naszym domem i dwa mieszkania. W jednym zamieszkali. Drugie było dla mnie, podobnie jak dom. (...) Jako jedynak miałem naprawdę wymarzony start od strony finansowej. Studia ukończyłem w terminie, żadnych dziekanek, przekładanych egzaminów. Miał dom, dobry samochód i dużo pieniędzy na rozkręcenie własnego interesu. (...)
(...) Pomógł mi przypadek. Pewnego dnia spotkałem znajomego kolegę ze studiów. Kiedyś graliśmy razem w koszykówkę w akademickiej drużynie. Daniel - jak się okazało - miał firmę handlującąsprzętem medycznym. Miał duże znajomości w tej branży dzięki ojcu, który był szefem największego szpitala w regionie. Daniel miał jednak inne plany. Chciał wyjechać na stałe do Stanów. Tam mieszkała jego dziewczyna. Był zakochany po uszy. Wkrótce po wyjeździe wzięli zresztą ślub. Mieszkają do dziś na Florydzie i mają trójką dzieci. Do Polski jednak bardzo rzadko przyjeżdżają. (..)
(...) Daniel nie musiał mnie wtedy długo namawiać. Odkupiłem od niego firmę. Cena była przyzwoita. Nie zdarł ze mnie. Przekazał mi też wszystkie kontakty. To były w tym biznesie bezcenne. Obiecał, że mi na początku ze wszystkim pomoże. Tak też było. Byliśmy cały czas w kontakcie telefonicznym. Prowadził mnie za rączkę w tym biznesie. Wiele mu zawdzięczam. (...)
(...) To był strzał w dziesiątkę. Firma od samego początku przynosiła zyski. Z roku na rok coraz większe. Nie ukrywam, że dużo mi też pomógł ojciec Daniela. Nie bezinteresownie, ale dzięki niemu dokładnie poznałem branżę i ludzi z tej branży. (...)
(...) Po kilku latach ożeniłem się. Z Beatą mieliśmy dwójkę synów. Bartek i Paweł chodzili do prywatnych szkół, dobrze się uczyli, nie mieliśmy z nimi żadnych problemów. (...)
(...) Praca, dom, dzieci - to wszystko funkcjonowało u nas idealnie. Czasami mówiłem do Beaty, że aż się boję, że to tak wszystko u nas dobrze się układa. Za dobrze. Zabroniła mi tak mówić.
Żona nie musiała pracować. Mogła siedzieć w domu. Firma zapewniała nam duże i stałe dochody. Stwierdziła jednak, że musi coś w życiu robić. Nie chciała się angażować w nasz biznes. Tłumaczyła, że się na tym nie zna, a chciałaby robić to, co przynosi jej satysfakcję. Zawsze lubiła książki, znała się na literaturze, mnóstwo czytała. Założyła własny internetowy antykwariat. Nie przynosił może jej kokosów, ale za to poświęciła się tej pracy bez końca. Cieszyłem się, widząc jaką ma satysfakcję z tego.
(...) Martwiłem się jednak o synów. Na studiach wydorośleli, mieli wielu znajomych, ale zauważyłem, że też coraz częściej zaczęli szpanować pieniędzmi. Imponowało im, że mogą pójść do drogiego lokalu, ubierali się tylko w markowe ciuchy, mieli najdroższe smartfony itd.
Fakt, że nigdy im niczego nie żałowałem, mieli wszystko podane na tacy, spełniałem ich prawie każde zachcianki, ale oni tego zupełnie nie doceniali. Uważali, że im się to po prostu należy. (...)
(...) Beata mówiła, że to może taki wiek i że im to przejdzie. Nie przekonało mnie to jednak. Przez lata byłem zbyt zajęty pracą i za mało im poświęcałem czasu. Wymyśliłem wtedy, że może gdzieś wszyscy razem wyjedziemy na tydzień. Chłopaki nie skakali z radości do góry, ale na Teneryfę się skusili.
(...) Tam po raz pierwszy przekonałem się, jak Bartek z Pawłem są rozpieszczeni. Nie chodzi mi już nawet o to, że żaden z nich nie kwapił się, żeby sobie samemu zrobić kawę czy herbatę i czekali aż mamusia podstawi im filiżankę pod nos, ale zupełnie nie przywiązywali wagi do pieniędzy. Byli przyzwyczajeni, że na wiele nas było stać i dlatego w restauracji nawet nie patrzyli na ceny. Co to dla nich zamówić homary z ryżem za ponad 50 euro? Tatuś zapłaci. (...)
(...) Nie kwapili się też, żeby pomóc przy czymkolwiek: włożyć mamy walizkę do schowka czy podać coś ze stołu. Byłem nieco rozczarowany ich zachowaniem. Wiem, że dużo w tym mojej winy, bo za mało z nimi przebywałem, za mało poświęcałem uwagi, a na tej Teneryfie to byliśmy chyba wszyscy pierwszy raz tak długo razem. (...)
(...) Po powrocie do domu miałem tyle roboty, że praca pochłonęła mnie całkowicie. Rozmawiałem z Beatą o chłopakach, o moich spostrzeżeniach, ale stwierdziła, że są jeszcze młodzi, że my w ich wieku pewnie tak samo się zachowywaliśmy. (...)
(...) Synowie są już po studiach, pracują, Paweł ponad rok temu ożenił się, za kilka miesięcy zostanę dziadkiem. Kupiłem im już wcześniej mieszkanie. Urządziliśmy je razem z Beatą. Po ślubie dostali też od nas jeszcze jeden prezent - sfinansowaliśmy im trzy tygodnie pobytu na Kubie.
Bartek nie mieszka z nami. Postanowił się usamodzielnić. Wyjechał do Warszawy. Z kolegą wynajęli apartament niedaleko Starówki. Opłacam mu czynsz. Dostał też nowy samochód. Kabriolet - taki jaki chciał. Liczył na nowy, ale doszedłem do wniosku, że to jednak byłaby przesada. (...)
(...) Finansowo jesteśmy zabezpieczeni na wiele lat. Gorzej ze zdrowiem. Czułem, że ta dobra passa w życiu kiedyś się skończy. I niestety wykrakałem. Od dłuższego czasu bolało mnie w lewym boku. Najpierw myślałem, że może coś sobie nadwyrężyłem, ale kiedy po tygodniu nie przeszło - poszedłem do lekarza. Wysłał mnie na USG. No i się okazało, że to kamienie w przewodach moczowych. Ale przy okazji wyszło jeszcze coś innego, znacznie groźniejszego - guz na nerce. Duży. Kiedy to usłyszałem, nogi się pode mną ugięły. Kolejne badania, kolejni specjaliści i decyzja - jak najszybsza operacja (...) Lekarz, który mnie operował, zadecydował o wycięciu całej nerki. Stwierdził, że tak będzie bezpieczniej. (...)
(...) Beata nie odstępowała mnie w szpitalu na krok. Był też Paweł. Krótko. Po kwadransie stwierdził, że nie cierpi szpitali, widoku kroplówek i strzykawek. Zaraz uciekł. Dzwonił też Bartek. Beata się wygadała, że go o to prosiła. Nie wiem, czy sam wpadłby na to, żeby zadzwonić do ojca. Spytał tylko kiedy wychodzę i czy mam na sali telewizor, bo tego dnia miał być mecz jego ukochanej Barcelony. Żaden z nich nie zainteresował się chociażby tym, jak będę żyć teraz z jedną nerką. Unikali tematu operacji, choroby, bo to byłoby dla nich zbyt drastyczne, nie na ich delikatną psychikę. Przykro mi jak diabli, że wychowałem ich na takich egoistycznych chłopaków. Zero empatii. Nie spytali, czy nie trzeba mi może pomóc w sprawach firmowych. Nie zainteresowali się, jak mama sobie poradzi, kiedy przez jakiś czas nie będę mógł dźwigać i wszystko będzie na jej głowie. Teraz dopiero widzę, że oni od samego początku widzieli we mnie jedynie maszynkę do robienia pieniędzy. Nie jest to fajne uczucie.