To była prawdziwa miłość. Marta podbiła serce Andrzeja już na pierwszym spotkaniu.
- Byłem instruktorem nauki jazdy - zaczyna swoją historię. - Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, to poczułem szybsze bicie serca. Wysoka, zgrabna, duże niebieskie oczy i cały czas się uśmiechała. Po pierwszej jeździe z nią nie mogłem się doczekać następnej. Nawet nałożyłem swoje najlepsze ciuchy.
Nauka szła jej opornie. Nie czuła samochodu. Na samym początku myliła pedały, ale w końcu jakoś je opanowała.
- Sama widziała, że za kierownicą wciąż czuje się niepewnie - mówi Andrzej. - Wykupiła dodatkowe jazdy.
Kiedyś odwiozłem ją pod sam dom. Zaproponowała kawę. Chętnie się zgodziłem
To był początek ich związku. Po tej kawie było potem kino, teatr, wspólny wypad za miasto i w końcu - po roku znajomości - Andrzej się oświadczył.
- Byłem zakochany po uszy - mówi. - Świata poza nią nie widziałem. Byliśmy idealną parą. Przynajmniej tak mi się wydawało. Przez ten rok ani razu się nie pokłóciliśmy. Owszem, Marta czasami była drobiazgowa, potrafiła zrobić awanturę w sklepie, ale poza tym nie widziałem u niej żadnych większych wad.
Zamieszkali u Marty. Miała większe mieszkanie. Po roku urodziła się Marysia, dwa lata później na świat przyszła druga ich córka - Kasia.
- Marta kilka lat była na urlopie wychowawczym - mówi Andrzej. - Była kierowniczką wydziału w urzędzie miasta. Cieszyłem się w sumie, że siedzi w domu, dba o dzieci, ja nieźle zarabiałem, w domu było zawsze posprzątane, codziennie czekał na mnie obiad. Było super.
Ta sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Marta stawała się coraz bardziej kłótliwa, zrzędliwa i zaczęły się kłótnie
- Początkowo tłumaczyłem to sobie, że jest zmęczona dziećmi, domem - wyjaśnia Andrzej. - Sądziłem, że jak pójdzie do pracy, a dzieci do przedszkola, to wszystko wróci do normy.
Nie wróciło. Starsza córka poszła do przedszkola, młodszą zajęła się babcia - teściowa Andrzeja. Marta wróciła do urzędu.
- I coś się zaczęło między nami psuć - mówi Andrzej. - Zaczęło się od drobnych złośliwości, docinków z jej strony, a skończyło na pierwszej, dużej awanturze. I to nie był koniec.
Poszło o głupotę. Po pracy Andrzej podwiózł żonę na zakupy. Marta chciała kupić prezent dla koleżanki. W weekend mieli iść na jej imieniny.
- Miała zamiar kupić jej jakiś wisiorek u jubilera - mówi Andrzej. - Tego dnia lało jak z cebra. Podjechałem pod sklep, ale nie było jak zaparkować. Musiałem podjechać dalej. Tak się złożyło, że jak Marta wysiadała, to weszła w ogromną kałużę. Nie moja wina. To było jedyne miejsce, gdzie mogłem się zatrzymać. Wydarła się na mnie po raz pierwszy w życiu. Tak, wydarła. Trudno to inaczej nazwać. Aż się jakaś kobieta obejrzała na ulicy. Próbowałem ją jakoś uspokoić, ale niewiele to dało. Wcześniej umówiliśmy się, że do domu wróci taksówką, bo coś jeszcze miała do załatwienia. Kiedy wróciła wieczorem, sądziłem, że już nie będziemy wracać do tego tematu. Ale gdzie tam. Przez godzinę jeszcze wysłuchiwałem jej różnych uwag, jak to ostatnio zgubiłem klucze, zapomniałem zapłacić rachunek za gaz czy też pretensji o to, że znowu zostawiłem skarpetki na podłodze. Do tej pory zawsze jej ustępowałem. We wszystkim. Tak było i tym razem. Trudno mnie wyprowadzić z równowagi. Próbowałem z nią łagodnie rozmawiać. Tłumaczyłem, że każdemu zdarza się raz na jakiś czas o czymś zapomnieć. Gdybym chciał jej dokuczyć, to znalazłbym mnóstwo przykładów jej roztargnienia, ale nie chciałem się kłócić. A to ją jeszcze bardziej rozsierdziło. Z każdą minutą się nakręcała. W końcu odpuściła.
Andrzej szybko zapomniał o tej awanturze. Marta jednak od tej pory co kilka dni zachowywała się tak, jakby chciała mu specjalnie dopiec.
- Zmieniła się nie do poznania - przyznaje nasz bohater. - Być może gdybym na samym początku ostrzej zareagował, to może by do tego nie doszło. Wiedziała jednak, że może się na mnie bezkarnie wyżywać. Taki mam charakter. Zawsze unikałem konfliktów. Często dla świętego spokoju przymykałem oczy i uszy na jej ataki. Najgorsze, że to było i jest typowe "czepiactwo". Winiła mnie za wszystko. Miałem wrażenie, że czasami specjalnie mnie prowokowała, żeby sprawdzić gdzie jest granica mojej wytrzymałości.
Rok temu ją przekroczył. Po raz pierwszy w życiu miał ochotę cisnąć filiżanką o ścianę. Tak mu Marta dała w kość
- Chyba się przestraszyła mojej reakcji, bo widziała po twarzy, że z trudem panuję nad emocjami - tłumaczy Andrzej. - Poszło jak zwykle o głupotę. Wychodziłem do kolegi i nałożyłem nowe buty. Takie były pod ręką. Wiem, że to może śmiesznie zabrzmi, ale o to była awantura. Nałożyłem te pantofle i wróciłem do kuchni dopić kawę. I się zaczęło. Cała litania: że nic nie potrafię szanować, że jak trzeba gdzieś wyjść, to mam wszystko poniszczone i że w ogóle to po co ja do niego idę. Po kilkunastu minutach takiego gadania nerwy mi puściły. Filiżankę odstawiłem, jakoś udało mi się opanować i wyszedłem.
Kilka dni później sytuacja się powtórzyła. Tym razem Andrzejowi oberwało się za to, że nie zgasił światła w łazience. Nie pomogły tłumaczenia, że zaraz wraca
- Z każdą minutą nakręcała się jak kołowrotek - mówi Andrzej. - Mówiłem jej, że jak jej się zdarzy zostawić włączone światło, to je po prostu wyłączam i tyle. Nie szukam pretekstu do awantury. Marta kiedyś nie była taka. Owszem, potrafiła ni z tego, ni z owego wybuchnąć, ale nie robiła tego nagminnie.
Wiele razy próbował z nią rozmawiać, tłumaczyć. Za każdym razem słyszał jedno: to on się jej czepia.
- Najgorsze, że potrafi mi robić zarzuty nawet w towarzystwie - dodaje nasz bohater. - Kiedyś na jakieś imprezie siedziała przez jakiś czas z pustym kieliszkiem. Wcześniej jej nalewałem dwa czy trzy razy wino. Potem się zagapiłem. Zdarza się. Zamiast powiedzieć, żebym jej nalał, to już do końca imprezy siedziała naburmuszona. Wcześniej oczywiście nie omieszkała rzucić parę nieprzyjemnych epitetów w moją stronę. Jak goście wyszli, to kontynuowała "aferę". Dobrze, że byłem nieco znieczulony alkoholem i szybko zasnąłem.
Kilka miesięcy temu zabrał Martę z dziećmi na ferie zimowe. W góry. Myślał, że spędzą razem fajny tydzień na nartach.
- Miło to było tylko pierwszego dnia - mówi. - Drugiego już nic jej nie pasowało. Ani jedzenie, ani spacery, nic
Wszystko było źle. A to za zimno, a to mało śniegu, za drogo. Postanowiłem sobie w duchu, że nie będę się przejmować jej narzekaniem. Nie chciałem psuć wyjazdu ani sobie, ani dziewczynkom. Marta była niepocieszona, widząc codziennie moją zadowoloną twarz. Nie dałem się sprowokować. Jeśli jej coś się nie podobało, to najczęściej mówiliśmy z dziećmi, że jest super. Bo było.
Po przyjeździe Marta przeszła samą sobie. Pierwszego dnia po urlopie, kiedy wróciła z pracy stwierdziła, że chętnie pojechałaby na wycieczkę do Egiptu. Z koleżanką z pracy. Bez niego.
- Tłumaczyła, że chciałby odpocząć - mówi Andrzej. - Spytałem, czy ja i dzieci męczymy ją w takim razie swoją obecnością. Bo jeśli tak, to się rozwiedźmy. Nie musimy przecież być razem na siłę. Chyba dotarło do niej, że przeholowała. Ja wtedy po raz pierwszy naprawdę pomyślałem o rozwodzie. Od dłuższego czasu nic - poza kłótniami - nie mogłem się spodziewać od żony. Pretensji o wszystko. Ciągłych krzyków i wyzwisk. Miałem już tego po dziurki w nosie. Kiedy jednak spojrzałem na dzieci, to doszedłem do wniosku, że nie możemy im tego zrobić. Zbytnio je kochałem.
To był jeden, jedyny raz, kiedy Andrzej brał pod uwagę rozwód. Wybrał inne rozwiązanie
- Powiedziałem Marcie, że jeśli się nie zmieni i wciąż będzie mnie tak traktować, to zaczną robić to samo - kończy swoją historię. - Też potrafię być wredny i czepiać się o byle co.
Od tej rozmowy minęło kilka tygodni. Na razie Marta - co zauważył z satysfakcją - jest o wiele spokojniejsza niż dotychczas. Od dłuższego czasu nie zrobiła większej awantury.
- Zobaczymy jak wrócę z pralni - dodaje Andrzej. - Zaplamiłem kawą marynarkę od mojego najlepszego garnituru, a wkrótce idziemy na wesele. Mam nadzieję, że plama zejdzie. Bo jak nie, to boję się, że to będzie koniec spokojnych dni w moim małżeństwie...