- Nie tak wyobrażałem sobie nasze małżeństwo - zaczyna Jarek. - Kiedy poznałem Anię, a było to jeszcze na studiach, to była otwartą, towarzyską dziewczyną. Zawsze była poukładana, skrupulatna, rozsądna. Chodziliśmy do kina, imprezy, zdarzały się wypady za miasto. Po ślubie wszystko się zmieniło. Nigdzie już nie chodzimy, chyba że znowu do ogródka, żeby pielić lub podlewać.
Mają dwójkę dzieci. Aga ma już 14, a Wojtuś 12 lat.
- Aga tuż po urodzeniu miała ciężkie zapalenie płuc - mówi Jarek. - Drżeliśmy o jej życie
Do dzisiaj jesteśmy przewrażliwieni na jej punkcie. Ania szczególnie. Jak się córka spóźnia nawet kilkanaście minut ze szkoły, to od razu do niej dzwoni.
Jak się urodziła Aga, to dosyć długo nie przyjmowali żadnych gości. Ania bała się, że mogą zarazić czymś dziecko. Większość czasu spędzali sami. I tak pozostało praktycznie do dzisiaj.
- Tuż po ślubie mieliśmy naprawdę wielu znajomych - dodaje Jarek. - Nie tylko ze studiów, ale też z naszego klubu kajakowego, do którego od lat należeliśmy. Wcześniej jeździliśmy kilka razy w roku na spływy - i dłuższe, i krótsze. Poznaliśmy na nich mnóstwo osób. Były też ogólnopolskie spływy, w których uczestniczyło nawet kilkaset osób.
Na jednym z takich spływów poznali m. in. Jerzego i Elę. Mieszkali na drugim końcu Polski. Polubili się już przy pierwszym spotkaniu
- To było niesamowite - mówi Jarek. - Siedzieliśmy na ognisku obok siebie. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że mamy wiele ze sobą wspólnego. Tak jakbyśmy znali się od dziecka. Oni też byli zakochani w Bieszczadach, lubili francuskie filmy kryminalne z lat 70. ub. w. i kochali - tak jak my - zwierzęta, zwłaszcza psy. Po miesiącu od tego spływu odwiedziliśmy ich w Świnoujściu, gdzie mieszkali. Była też rewizyta.
To było jednak kilkanaście lat temu. Już się nie odwiedzają, mimo że Jerzy z Elą wciąż ich zapraszają do siebie
- Co roku Ania znajduje inny pretekst, żeby nie ruszać się z domu - tłumaczy Jarek. - Inni znajomi już od dawna przestali nas zapraszać. Wiedzą, że i tak ich nie odwiedzimy.
Jeszcze kilka lat temu Jarek się buntował. Tłumaczył, że nie mogą zamykać się w czterech ścianach i każdą wolną chwilę spędzać jedynie w domu, z dziećmi lub na ogródku. To właśnie ogródek, kwiatki, warzywniak stały się oczkiem w głowie Ani. I oczywiście Sunia, ich ośmioletnia labradorka.
- Ogród i pies, a wcześniej małe dzieci stawały zawsze na przeszkodzie, żeby się gdzieś ruszyć z domu - mówi Jarek. - Był to tylko pretekst, bo dzieci mogliśmy zawsze zostawić z moimi rodzicami. Ania miała tylko mamę, ale ona więcej chorowała niż była zdrowa. Nie mogłem jej jednak przekonać ani do wyjazdu na kilka dni gdzieś w Polskę, ani nawet do wyjścia do znajomych.
Jarek próbował namówić żonę do spływu. Wcześniej przecież nie mogli się rozstać z kajakiem. Zgodziła się w końcu, chociaż z oporami
- Cieszyłem się, że może w końcu się przełamie, znów złapie bakcyla i znowu zaczniemy być bardziej aktywni - mówi Jarek. - Ale gdzie tam. Co kilka godzin dzwoniła do domu, czy wszystko w porządku, jak dzieci się sprawują, czy przypadkiem nie chorują. Zamiast tygodnia, byliśmy raptem trzy dni poza domem, bo moja mama niepotrzebnie powiedziała, że Wojtuś dostał jakiejś wysypki. I nie pomogły tłumaczenia, że to pewnie nic poważnego, że nie ma żadnych innych objawów i że pójdzie z nim na wszelki wypadek do lekarza rodzinnego.
Wieczorem byli już z powrotem w domu. Jarek był wściekły, bo następnego dnia okazało się, że to najprawdopodobniej ta wysypka była od nowego proszku do prania, którego Ania użyła tuż przed wyjazdem. Wyprała w nim pościel dzieci.
Na kolejne wyjazdy nie dała się już namówić. Kilka lat temu byli jednak na sylwestra u koleżanki Ani. Jarek był zdziwiony, że się zgodziła
- Nie było to, jak się okazało, bezinteresowne - tłumaczy Jarek. - Mąż tej koleżanki jest laryngologiem. Ania chciała to wykorzystać i męczyła go rozmową o tym, czy warto Wojtusiowi wyciąć migdałki, bo ciągle się przeziębiał. To był jedyny moment na tym sylwestrze, kiedy widziałem ją ożywioną. Jak się wszystkiego dowiedziała, to rzuciła hasło do wyjścia, bo przecież Sunia może za bardzo przeżywać huk sylwestrowych petard. I rzeczywiście tak mi wierciła dziurę w brzuchu, że zaraz po północy poszliśmy do domu. Sunia oczywiście była tak zaspana, że nawet nie usłyszała, jak wchodzimy. Nigdy nie bała się wystrzałów i Ania o tym doskonale wiedziała.
Jarek próbował wiele razy tłumaczyć żonie, że powinni od czasu do czasu "wyjść do ludzi". Usłyszał, że mu tylko imprezy w głowie. Że maja dzieci, ogród, psa i musi się z tym pogodzić
- Ten ogród to mnie czasami już do pasji doprowadza - mówi. - Kiedyś mieliśmy jedynie trawnik, trochę kwiatów, a jak dzieci się urodziły, to Ania doszła do wniosku, żeby zrobić duży warzywniak.
- Chyba nie będziesz truł dzieci pryskanymi owocami czy warzywami ze sklepu? - to był jej argument.
I postawiła na swoim. Co roku trawnik był coraz mniejszy. Rozrastały się natomiast kolejne grządki marchewki, pietruszki, cebuli, truskawek, pomidorków. Roboty przybyło, kiedy Ania kupiła przez internet składaną szklarnię. Każdy wolny czas zaczęła spędzać przy pikowaniu, sadzeniu, podlewaniu.
Jarek tymczasem z zazdrością słuchał w pracy, kiedy znajomi chwalili się, że w weekend mieli grilla albo cały dzień spędzili na rowerze
- Owszem, czasami udało się ją wyciągnąć gdzieś poza miasto - mówi Jarek. - Braliśmy psa, czasami dzieci i jechaliśmy gdzieś na kilka godzin. Ania nie chciała jednak zbyt długo spacerować, żaliła się zaraz, że bolą ją nogi, że jest za gorąco lub zimno, a dzieci, że są głodne. Koszmar. Kiedyś zostawiłem ich na rynku, a sam poszedłem z Sunią na długi spacer. Oni cały ten czas siedzieli w tej samej restauracji, potem poszli do sklepu z pamiątkami i to był ich cały wypoczynek tego dnia. Jeszcze byli źli na mnie, że tak długo czekali.
Próbował też zachęcić dzieci i Anię do rowerowych wycieczek. Udało się. Był to jeden, jedyny raz
Pojechali niedaleko. Raptem kilka kilometrów nad pobliskie jezioro. Ścieżka rowerowa. Płaska jak stół. Żadnych wzniesień, stromych podjazdów. Typowo rekreacyjna wycieczka rowerowa. W sam raz dla początkujących. Wcześniej przygotował wszystkim rowery. Przesmarował, wyregulował przerzutki i hamulce. Pierwsza zaczęła marudzić Aga, potem Wojtek, a na końcu żona.
- Nic im się nie podobało - mówi Jarek. - Najbardziej to, że na ścieżce jest niebezpiecznie, bo wszyscy za szybko jeżdżą. W drodze powrotnej nie zdążyliśmy przed ulewą. Zmokliśmy niemiłosiernie. Było jednak upalnie i taka jazda po kałużach wielu innym sprawiała prawdziwą frajdę. Ale Ania była przerażona, że dzieci zaraz się przeziębią i jak wróciliśmy do domu, to od razu dała im gorącą herbatę z sokiem, jakieś tabletki i kazała im iść do łóżka. Więcej na rowery ich nie namówiłem.
Jedyną rozrywką dla Jarka pozostają sporadyczne spacery z żoną. Wiele razy próbował namówić ją wtedy na jakiś wyjazd. Tak jak inni jeżdżą. Zawsze znalazła jakąś wymówkę. A to, że szkoda pieniędzy, a to że ogród, pies i tysiące innych powodów.
- Czasami w sobotę siadam sam na rower i gdzieś jadę - mówi Jarek. - Z zazdrością patrzę, jak całe rodziny to robią. Widać, że sprawia im to frajdę. Jak wracam po kilku godzinach, to Ania leży zmęczona na tarasie. Niby nie ma nic przeciwko tym moim samotnym wycieczkom, ale widzę po twarzy, że wolałaby gdybym zamiast pedałować, poświęcił ten czas na pielenie ogródka czy pikowanie pomidorków. Mnie to jednak w ogóle nie rajcuje.