Jego obsesja na punkcie swojego zdrowie zaczęła się jeszcze na studiach.
- Nigdy nie chorowałem na jakieś poważniejsze schorzenia – mówi. - Wiadomo, jako dzieciak przeszedłem chyba wszystkie typowe choroby dziecięce, ale bez żadnych większych sensacji. Podobnie w szkole. Przez kilka lat trenowałem judo, dużo się ruszałem, były jakieś drobne urazy – jak to w sporcie, ale bez poważniejszej kontuzji. Mieliśmy regularne badania w przychodni sportowej. Wyniki zawsze miałem w normie.
Na studiach nie miał już czasu, żeby kontynuować treningi. Miał za dużo nauki.
- Zajęcia na uczelni pochłonęły mnie całkowicie – mówi. - Miałem za mało ruchu, czasami w weekendy jeździłem rowerem poza miasto ze znajomymi. Nigdy nie paliłem papierosów, z alkoholem też nie przesadzałem. Trochę gorzej było z prawidłowym odżywianiem. Śniadań zazwyczaj nie jadłem, jeśli już - to jakąś małą kanapkę lub jogurt. A potem to już to, co gdzieś w mieście albo bufecie kupiłem. Na pewno nie było to zdrowe.
Mirek nie pamięta dokładnie, skąd wzięła się u niego nagle przesadna troska o zdrowie
- Myślę jednak, że miało to związek ze znamieniem, które pojawiło się w okolicach pępka – mówi. - Zawsze je miałem od kiedy pamiętam, ale wydawało mi się, że jest większe. To mnie zaniepokoiło, bo bałem się, że to może być czerniak. Zamiast pójść z tym do lekarza, to zacząłem godzinami czytać o czerniaku w internecie, pożyczyłem też książkę z biblioteki o chorobach skórnych. I w ten sposób nakręcałem się coraz bardziej, zwłaszcza na forach internetowych.
Kiedy zwierzył się ze swoich rozterek koledze, ten jeszcze bardziej go zdołował. Wspomniał o swoim wujku, który zmarł właśnie na czerniaka. Nie dożył 40 lat.
- Każdego dnia coraz bardziej byłem przekonany, że ja też to mam – mówi. - Bałem się pójść do lekarza.
Z internetu dowiedział się, że wcześnie wykryty czerniak dobrze rokuje. To go jednak nie przekonało do wizyty u lekarza
- Sama myśl, że mogę mieć nowotwór, paraliżowała mnie – dodaje. - W końcu jednak się przemogłem. Któregoś dnia wydawało mi się, że znamię powiększyło się co najmniej dwukrotnie. Tego samego dnia zarejestrowałem się na wizytę. Oczywiście prywatnie – byłem przekonany, że nikt z lekarzy poniżej tytułu profesora nie zna się na czerniakach.
Wizyta Mirka trwała dość krótko. Miła, sympatyczna pani profesor – a jakże – obejrzała dokładnie wszystkie znamiona i krostki na ciele Mirka. Znalazła jedynie dwie niegroźne brodawki i kurzajkę.
Żadnego czerniaka. Żadnych dodatkowych badań.
- Trochę się uspokoiłem, ale nie końca – mówi nasz bohater. - Lekarka zauważyła, że podczas badania zrobiłem się prawie purpurowy na twarzy. Przyniosła ciśnieniomierz.
I się zaczął trudny okres dla Mirka. Ciśnienie 150/90. Taka wartość oznaczała dla niego prawie wyrok
- Wiedziałem, że powinno być 120/80 i od tego dnia zaczęły się schody. Usłyszałem od pani profesor, że to stres mi podwyższył ciśnienie i że nie jest to jakaś straszna wartość. Ja już myślami byłem wtedy na pogotowiu.
Za godzinę siedział już w mieszkaniu z założonym mankietem ciśnieniomierza na ręce. Oczywiście po wyjściu z gabinetu pierwsze kroki skierował do apteki po najlepszy aparat do mierzenia ciśnienia.
- Od tego dnia mierzyłem ciśnienie co kilka minut – mówi. - Wystarczyło, że za którymś razem było nawet trochę podwyższone i od razu się nakręcałem. Jak ciśnienie było dobre, to z kolei puls był w moim przekonaniu za wysoki, albo za niski. Zawsze coś „szwankowało”.
Miał obsesję do ciągłego mierzenia ciśnienia. Aparat zabierał ze sobą nawet na uczelnię
- Ten naramienny był kłopotliwy w użyciu – mówi. - Miałem drugi, poręczniejszy – nadgarstkowy. Jak czułem potrzebę mierzenia, to go dyskretnie nakładałem na nadgarstek i nikt nie widział, że w danym momencie mierzę ciśnienie. Był bardzo cichy.
Po studiach niewiele się zmieniło. Mirek wciąż nieustannie kontrolował swoje ciało. Każdy „niepokojący” sygnał wywoływał u niego wręcz paniczny lęk. Zamartwiał się o swoje zdrowie. Z byle dolegliwościami biegł od razu do lekarza.
W końcu jego lekarz rodzinny stracił chyba do niego cierpliwość. Dał mu skierowanie na kompleksowe badania kontrolne.
- Niby kompleksowe, ale nie obejmowały wszystkiego – mówi Mirek. - Dodatkowe badania zrobiłem prywatnie. W sumie miałem cztery czy pięć stron wydrukowanych wyników. Analizowałem je przez kilka dni. Większość była w normie. Mnie to jednak nie uspokoiło do końca. Zacząłem się martwić niektórymi wynikami. Niby w normie, ale tej górnej lub dolnej. A dlaczego nie są idealne? I nakręcałem się ponownie. Szperałem w internecie. Dowiedziałem, że np. że podwyższona hemoglobina może świadczyć o odwodnieniu. To zacząłem pić litrami wodę. Oczywiście niegazowaną.
Im więcej piłem tej wody, to częściej latałem do toalety. Czyli pewnie prostata
I tak wylądowałem u urologa. Wysłuchał mnie ze znudzoną miną, zrobił USG, zbadał prostatę. Stwierdził, że wszystko jest w porządku. Na koniec dał mi jeszcze skierowanie na badanie krwi. Wyniki miały być za tydzień. Też były w normie.
Żona Mirka przyzwyczaiła się do jego częstego „umierania”.
- Siedziba mojej firmy, w której pracuję jest rzut beretem od szpitala – mówi 43-latek. - Czuję się nieco spokojniejszy w pracy. Wiem, że gdyby coś się działo, to szybko dostanę pomoc. Nawet kiedy jeździmy z żoną na urlop, to zawsze sprawdzam, gdzie tam jest najbliższy szpital czy pogotowie. Tak na wszelki wypadek, ale zawsze się wtedy lepiej czuję.
Na SOR-ze był już kilka razy. Pierwszy – jako student ostatniego roku. - Bolał mnie strasznie brzuch – mówi. - Bliżej miałem na SOR niż do lekarza rodzinnego. Jakoś się tam dowlokłem. Pielęgniarka dała mi lek. Myślałem, że to jakiś specjalny, „szpitalny”, a to był zwykły przeciwbólowy, który można kupić praktycznie w każdym sklepie. Byłem zawiedziony, ale mi pomógł.
Za drugim razem spędził trochę więcej czasu. Pani w izbie przyjęć zmierzyła mu ciśnienie (140/87), wysłuchała go i jego opowieści o objawach – również ze znudzoną miną – po czym kazała mu czekać na lekarza.
- Po godzinie mi przeszło – mówi Mirek. - Kiedy siedziałem w pracy, to nagle zaczęło mi łomotać serce, raz było mi zimno, raz gorąco, zacząłem się pocić; tak się wystraszyłem, że od razu poleciałem na pogotowie. Lekarz mnie zbadał dopiero po kilku godzinach. Osłuchał, obejrzał zapis EKG i dał do zrozumienia, żebym na przyszłość nie zawracał im głowy na pogotowiu.
- Nic panu nie dolega, jest pana zdrowy – usłyszałem
Kilka miesięcy później – również w pracy - miał podobne objawy. Wstydził się mierzyć ciśnienie aparatem naramiennym (jeden miał w domu, jeden z pracy, w biurku) przy wszystkich w pokoju. Poszedł do toalety. Było trochę podwyższone. To jednak wystarczyło, żeby znów popędzić na SOR.
- Kiedy już byłem blisko, to usiadłem na ławce przy izbie przyjęć – mówi. - Przeszło mi na sam widok karetek i kręcących się wszędzie ratowników. Trochę tam jeszcze posiedziałem, tak na wszelski wypadek i wróciłem do pracy.
Przez ostatnie lata zebrał już pokaźną teczkę dokumentacji medycznej. To same badania, prześwietlenia, analizy. Wiele z nich robił prywatnie.
- Nawet nie chcę liczyć, ile na to pieniędzy już poszło – mówi. - Jestem zdrowy. Nic mi nie dolega. Tak mówią lekarze. Jednak ta moja ciągła samokontrola jest silniejsza ode mnie. Może rzeczywiście powinienem pójść do psychiatry. Tak mi żona powiedziała, kiedy zauważyła, że oglądam wszystkie seriale, gdzie akcja toczy się w szpitalu. Rzeczywiście, bo na „Dobre i na złe” od lat nie opuściłem ani jednego odcinka. Zdarza się, że utożsamiam się z niektórymi pacjentami. Wydaje mi się, że też mam od czasu do czasu podobne do nich objawy. Potem sprawdzam to w internecie.
Jestem zresztą na kikunastu forach internetowych dotyczących różnych chorób. Tam jest wielu takich jak ja. I się pewnie wzajemnie nakręcamy. Wystarczy, że raz się tam kliknie i zaraz pojawiają się reklamy – a to nowych testów do nabycia w aptece, a to bezpłatnych badań czy najnowszych pulsoksymetrów. Mam tego pełno w domu. Właśnie czekam na kuriera ze smartwatchem, który mierzy ciśnienie. Nie wiem tylko, jak go schować przed żoną.