Marek już pod koniec studiów nie musiał się martwić o pracę. I to dobrze płatną. Zarobki porównywalne jak na Zachodzie. Dostrzegli go rekruterzy. Duże konsorcjum z zagranicznym kapitałem. Branża finansowa. Potentat na tym rynku.
- Takim firmom się nie odmawia – mówi 37-latek. - To tak, jakbym był piłkarzem i ktoś by mi zaproponował przejście do Realu Madryt.
Pamięta pierwszy dzień w pracy. Biuro w ścisłym centrum. Własny parking, w podziemiach sala do odnowy biologicznej, przeszklony taras na dachu, zapach kawy z ekspresu i niemal rodzinna atmosfera. Był wniebowzięty.
- Byłem tuż po ślubie – mówi. - Moja Magda już pracowała. Teść kupił jej lokal na gabinet stomatologiczny. Do pracy miała kilka kroków, bo to na tym samym osiedlu, gdzie mieliśmy mieszkanie.
Pierwsza wypłata Marka to było niecałe 16 tysięcy złotych. Na początek
- Najbardziej podobało mi się to, że raz w miesiącu mogłem na koszt firmy pójść na kolację do jednego z wybranych na liście lokali. Limit to 600 zł. Do tego firma płaciła za różnego rodzaju siłownie, zajęcia aerobiku, a nawet całodobową pomoc medyczną. Inaczej mówiąc – każdy z nas miał swojego prywatnego lekarza.
Ale nic za darmo. Firma wymagała pełnej dyspozycyjności. Jak była taka potrzeba, to niektórzy wychodzili z biura nawet po północy.
- Pierwsze lata pracy były super – mówi Marek. - Nie miałem problemów z presją czasu, lubiłem „adrenalinkę”, nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Szybko się uczyłem, a szefowie poklepywali mnie po plecach.
Z Magdą widywali się zazwyczaj wieczorami. Obydwoje byli jednak tak zmęczeni, że dopiero w weekendy mogli dłużej być ze sobą. Ale też nie zawsze.
- Kiedyś dopinaliśmy dużą umowę – wspomina Marek. - Ja miałem na głowie różnego rodzaju analizy finansowe. Prze kilka miesięcy pracowałem nad nimi także w weekendy. Wtedy rzeczywiście dałem sobie w kość. Wynagrodził mi to jednak widok kwoty premii na koncie.
Żona tez nie narzekała na brak pracy. Wkrótce zatrudniła dodatkowe dwie osoby. Nie dawała rady, żeby to wszystko ogarnąć.
- W zasadzie od kiedy zaczęliśmy pracować, to w ogóle nie odpoczywaliśmy – mówi Marek.
- Raz do roku wyjeżdżaliśmy gdzieś na tydzień, góra 10 dni. Zawsze all inclusive. Trudno było jednak mówić o wypoczynku, bo przez pierwsze trzy dni wciąż myślałem o pracy, a ostatnie trzy dni o tym, co mnie czeka po powrocie. Magda tak samo.
Obydwoje zarabiali co miesiąc kilkadziesiąt tysięcy złotych. Magda dużo inwestowała w nowy sprzęt do gabinetu. Co jakiś czas wyjeżdżała też na szkolenia, kursy. To też koszt nawet 12-18 tys. zł. Ale stać ich na to było. Finansowo radzili sobie znakomicie.
- Co z tego, że mieliśmy kasę, jak nie było okazji, żeby ją wydawać na jakieś głupoty – mówi Marek. - Mieszkanie mieliśmy super urządzone, ja jeden samochód, żona drugi. Wszystkie z salonu. O dzieciach nie myśleliśmy, porobiłem lokaty, inwestowałem w złoto, skupowałem akcje. Żyliśmy naprawdę na wysokim poziomie.
Po trzech latach Marek coraz częściej czuł, że zawodowo jest „wyeksploatowany”.
- Nie będę ściemniać, że w sytuacji kryzysowej nie wspomagałem się prochami, amfą – mówi.
- Wiele osób w firmie tak robiło. Nikt nie byłby w stanie pracować codziennie przez 10-12 godzin na pełnych obrotach.
Zaczął w końcu mieć problemy zdrowotne. Najpierw skoki ciśnienia, potem problemy żołądkowe. Lekarz przepisał mu leki, kazał się oszczędzać.
W firmie pojawił się z czasem kryzys na horyzoncie. Plany były wyśrubowane do granic możliwości. Coraz większa presja na zdobywanie nowych klientów. Zaczęły się też pierwsze zwolnienia.
- Najpierw wymówienia dostało kilka osób z administracji, potem pojedyncze osoby z poszczególnych działów.
Marek został. Kosztowało go to jednak dużo nerwów.
- Firma nie była już taką spokojną przystanią jak na początku – mówi. - Nikt nie był pewien, czy następnego dnia ma po co iść do pracy.
Z Magdą coraz częściej się kłócili.
- W ten sposób chyba reagowaliśmy na nasz stres – mówi. - Nie mieliśmy nawet czasu, żeby sobie pewne rzeczy wytłumaczyć, poukładać. Miałem wrażenie, że oddalamy się od siebie. Coraz rzadziej gdzieś razem wychodziliśmy, nas też przestali odwiedzać znajomi. Nie mieliśmy na to czasu.
Marek robił się coraz bardziej nerwowy. Wybuchał z byle powodu. Przed świętami Bożego Narodzenia wezwał go szef. To była krótka, typowa dla „korpo” rozmowa.
Albo się spręży i wykona plan, albo wyleci – usłyszał nasz bohater
Po tym ostrzeżeniu po raz pomyślał, że najchętniej zmieniłby pracę. Miał dość wyścigu szczurów. Przypomniał sobie o Krzysztofie. Zaczynali razem pracę. Zaprzyjaźnili się. Po roku Krzysztof się zwolnił. Marek nie krył zdumienia. Z takiej pracy samemu odejść? Krzysztof tylko się uśmiechnął. - Marek, mnie własne dziecko nie poznaje, bo jak wracam z pracy, to śpi. - powiedział. - Nie chcę tak żyć.
Spotkał go za kilka miesięcy. Znalazł pracę w dużym wydawnictwie. Za mniejsze pieniądze. Ale po ośmiu godzinach siedzenia za biurkiem Krzysztof jest już w domu. Powiedział, że nie żałuje tamtej decyzji.
- Wtedy wykonałem ten plan – mówi Marek. - Dużo mnie to kosztowało wysiłku, ale nie poddałem się.
Na początku roku pojechał do niewielkiej miejscowości na Mazurach. Mieli tam swojego klienta. Marek miał „ogarnąć” im księgowość.
- To była chyba mój pierwszy służbowy wyjazd – mówi. - Pracowaliśmy głównie zdalnie.
Czekali już na niego. Prezes był mniej więcej w jego wieku. Była to typowo rodzinna firma z dużymi tradycjami. Gabinet bardziej przypominał przytulny pokój w domu, aniżeli miejsce, gdzie podpisuje się jakieś umowy i kontrakty.
- Zanim przeszliśmy do spraw zawodowych, Mirek – bo przeszliśmy na ty – poopowiadał mi o fotografiach, które wisiały na ścianie. Głównie z rodzinnych wyjazdów. Okazało się, że razem z żoną są zapalonym i rowerzystami i zwiedzają na rowerach całą Europę. Co roku inne państwo.
Mirek był spokojny, wyluzowany i uśmiechnięty. Pokazał mu jeszcze lśniącego, ponad 50-letniego garbusa, która stał na podjeździe.
Dwa lata go remontował. Latem planował z żoną pojechać nim do Włoch. Podróż życia.
Marek spędził na Mazurach trzy dni. Pomógł w bilansie, „wyprostował” niektóre finansowe zawiłości. Z Mirkiem pożegnał się jak z dawno nie widzianym przyjacielem.
- Całą drogę do Warszawy myślałem o tym, że są ludzie – jak Mirek - którym praca przynosi szczęście – mówi Marek. - U mnie był to taki okres, że „korpo”miałem już po dziurki w nosie. Niedobrze mi się robiło, jak pomyślałem sobie o tych nasiadówkach porannych, wykresach, planach. Miałem czasami wrażenie, że moi przełożeni patrzą na nas jak na jakieś automaty, które powinny być wdzięczne, że mogą brać udział w procesie zarabiania pieniędzy dla korporacji. Nawet te ich uśmiechy były wymuszone. Nie używali normalnego języka, tylko takiego, jakie im wtłoczyli do głowy na różnego rodzaju szkoleniach i eventach.
Kiedy dojechał do domu, podjął już decyzję. Życiową. Magdy nie było w domu. Pracowała. Nalał sobie szklaneczkę whisky. Czekał.
Od dwóch lat nie mieszkają razem
Nie, nie rozwiedli się. Marek wciąż liczy, że znów będą razem. U „niego” na Mazurach.
- Tak, zwolniłem się. Za porozumieniem stron. To była jedna z moich najmądrzejszych decyzji w życiu – mówi.
Marek mieszka w wynajętym, drewnianym domku tuż nad jeziorem. Jest mały, przytulny. Należy do znajomego Mirka – to ten, u którego był ostatnio w firmie. Prowadzi mu teraz księgowość. Nie tylko jemu.
- Założyłem swoją firmę – mówi Marek. - Księgowość, doradztwo finansowe. Biuro mam w domu. Nie narzekam na brak klientów, ale nie chcę mieć dużej firmy. Wystarczy mi to, co mam.
Z Magdą widują się w weekendy. Długo czasu minęło, zanim zaakceptowała jego decyzję. W końcu przyznała mu rację. Ale tylko w jednej kwestii – pracy.
- O wyjeździe z Warszawy nie chciała słuchać - mówi. - Do mnie przyjechała dopiero po trzech miesiącach. Myślę, że powoli jednak zmienia zdanie. Niedawno pokazałem jej działkę, na której moglibyśmy postawić swój dom. Kosztowałoby to tyle, ile wzięlibyśmy za nasz apartament w Warszawie. A gabinet mogłaby wynająć. Muszę nad tym jeszcze popracować. A wie pan, że od miesiąca nie biorę już tabletek na nadciśnienie? Raz w tygodniu tylko mierzę i zapisuję. O, proszę – dzisiaj 125 na 80.