Pierwszy atak miał ponad 20 lat temu. Wrócił z długiej delegacji. Wykąpał się, zjadł kolację, do tego szklaneczka piwa. Był zrelaksowany. Zaczął z żoną oglądać coś w telewizji. Położył się obok niej i przytulił. Nagle dziwnie się poczuł.
- Do dzisiaj pamiętam tę sytuację – mówi – 55-letni dziś Marek. – Wiele razy ją analizowałem. To nie był ból, chociaż tak mi się wtedy wydawało. Miałem wrażenie, że „odpływam” i że za chwilę stanie się coś strasznego. Ogarnęła mnie panika. Powiedziałem żonie, żeby zadzwoniła na pogotowie, bo mam chyba zawał. Nie wiem, skąd akurat zawał, bo w życiu nie miałem najmniejszych kłopotów z sercem. Teraz wiem, że był to typowy atak paniki, związany z nerwicą lękową.
Żona pogotowia nie wezwała. Podała mu zaparzoną melisę, którą znalazła w kuchni. Nie wie nawet, skąd się wzięły te zioła.
- Widocznie uznała, że moje objawy nie są niczym groźnym – mówi Marek. – A ja wtedy „umierałem”. Trwało to chyba z kilkanaście minut.
Melisa chyba pomogła, bo Marek po jakimś czasie usnął kamiennym snem. Rano czuł się normalnie. Poszedł do pracy, żadnych sensacji. Tłumaczył sobie, że ta jego historia była związana z przemęczeniem. Mylił się.
Po miesiącu sytuacja powtórzyła się. I było o wiele gorzej.
- Byłem sam w mieszkaniu – opowiada. – Żona wyjechała z córką do teściowej. Ja wziąłem do domu pracę biurową. Rano zacząłem odkurzać mieszkanie. Czułem się świetnie. W pewnym momencie zacząłem dziwnie widzieć. Raz rozmazany obraz, po chwili rozmyty. Do tego – nie wiem, jak to opisać – ale zupełnie inaczej słyszałem wszelkie dźwięki. Wyłączyłem odkurzacz, usiadłem, ale po chwili „coś” mi kazało szukać pomocy. Bardzo szybko się ubrałem i zacząłem prawie biec w stronę przychodni. To niedaleko od mojego bloku. To była jesień, mgła. Słyszałem wyraźnie każdy mój krok. Był głośny aż się echo rozchodziło. Czegoś takiego w życiu nie doświadczyłem. Byłem po prostu przerażony. Do przychodni jednak nie wszedłem. Zresztą i tak była zamknięta. Zrobiłem kilka rundek wokół budynku. Powoli się uspokoiłem.
Resztę dnia Marek spędził w łóżku. W niedzielę postanowił z żoną, że weźmie wolne i się przebada.
Zrobił chyba wszystkie możliwe badania: ekg, eeg, krew, mocz, próby wysiłkowe. Nic. Zdrowy jak ryba. Neurolog, kardiolog, internista – każdy mówił, że jest zdrowy i w dobrej kondycji.
- To mnie na jakiś czas uspokoiło – dodaje Marek. – Przez kolejne pół roku miałem spokój.
Pewnego dnia, z samego rana – jak zwykle – jechał do pracy samochodem.
- Nagle poczułem, że moje ręce stały się jakieś obce – mówi. – Nagle coś ścisnęło mi gardło, serce zaczęło walić, byłem przerażony. A tu jeszcze czerwone światło. Przyszło mi na myśl, że im dłużej będę stać w korku, to gorzej dla mnie. Skręciłem w boczną uliczkę, żeby nie stać, tylko jechać i przypomniałem sobie, że niedaleko jest prywatna przychodnia. Podjechałem na parking i chyba nawet samochodu nie zamknąłem, tak się spieszyłem do lekarza.
Na recepcji popatrzyli na mnie dziwnie, bo poprosiłem o wizytę do pierwszego z brzegu lekarza. Zapisali mnie chyba do internisty. Musiałem jeszcze czekać 10 minut, bo było przed 8 rano.
Okazało się, że trafił do starszego, doświadczonego lekarza. Opowiedział mu o wszystkich swoich dolegliwościach, o tym, że miał pewnie zawał, że może to guz, powiedział że robił wiele badań i nic.
Lekarz zmierzył mu ciśnienie, tętno, kazał mu robić przysiady, jeszcze raz puls, osłuchał i głośno westchnął.
- Proszę pana, pan się nakręca – powiedział. – Idź pan do domu, wypij ze dwa piwa, a jak się pan uspokoi, to polecam psychiatrę. Jest pan zdrowy, ale ma pan klasyczną nerwicę lękową.
To był pierwszy raz, kiedy Marek spotkał się z tym określeniem. Internet dopiero raczkował. Nie mógł tak jak dzisiaj szukać w nim porad o nerwicy. O dziwo, ta krótka diagnoza tego lekarza z prywatnej przychodni spowodowała, że przez kolejne dwa lata nie miał problemów z atakami.
Kolejny atak jednak nastąpił. Marek już nie „kombinował”. Zadzwonił do psychiatry. Z ogłoszenia. Pierwszy wolny termin – za tydzień. Stwierdził, że to pilna sprawa (siedział wtedy w samochodzie sparaliżowany strachem). Za godzinę był już w gabinecie. Lekarz chyba wyczuł, że TEN pacjent nie może czekać.
- Wystarczyły mi trzy wizyty u psychiatry – opowiada nasz „nerwicowiec” – Na pierwszej nieco się zirytowałem, bo zbagatelizował moje objawy.
- Są one typowe dla nerwicy lękowej, że nie musi pan ich tak szczegółowo opowiadać – stwierdził.
Dla święto spokoju zbadał Marka. Nic nie znalazł. Ten pokazał mu nawet znamię na brzuchu, które go niepokoiło. – Tak, tak to pewnie nowotwór – bąknął lekarz pod nosem, obejrzawszy. – Niech pan przestanie ciągle sondować swoje ciało – powiedział mu.
I skupił się na dzieciństwie Marka.
- Początkowo mnie to zaczęło irytować – mówi. – Co ma piernik do wiatraka? Wyszedł z gabinetu z jednej strony zadowolony, bo lekarz nie znalazł w jego ciele nic niepokojącego, z drugiej rozczarowany – bo lekarz, zamiast – w jego opinii zająć się jego objawami choroby, zadawał mu dziwne pytania o jego dzieciństwo, rodziców.
Zrozumiał to na kolejnej sesji.
- Znów zaczęły się pytania dotyczące rodziców – wspomina. – Co miałem powiedzieć? Normalne dzieciństwo, nic szczególnego. Zacząłem opowiadać o ojcu, który był wspaniałym człowiekiem, wiele mu zawdzięczam. Był opiekuńczy, troskliwy.
Doszło do pytań o matkę. Marek najpierw się zirytował, potem poczuł pewien niepokój. Psychiatra to wyczuł i zaczął drążyć temat. Marek przyznał, że mama miała problemy z alkoholem, ale o tym w domu się nie mówiło. Pracowała, razem z ojcem wyglądali na dobrane małżeństwo. Każde kolejne pytanie lekarza o matkę powodowało u Marka coraz większy lęk, a potem złość.
- W pewnym momencie lekarz wyjął pudełko z klockami lego – mówi Marek. – Wśród nich były figurki postaci. Kazał mi wybrać taką, która kojarzy mi się z mamą. Popatrzyłem na niego w osłupieniu. Nie po to przychodzę do niego, żeby się bawić klockami. Ze złości wziąłem pierwszą z brzegu. Wtedy kazał mi mówić do tej figurki. – Niech pan sobie wyobrazi, że to pana mama. Niech pan jej powie o tym alkoholu.
To wystarczyło. Poczuł, jak nagle serce zaczyna mu walić jak oszalałe. Do tego jakieś dodatkowe skurcze. I lęk połączony ze złością.
- Miałem dokładnie takie same objawy, jak za pierwszym czy drugim atakiem paniki – mówi Marek. – Tu jednak nie mogłem uciec. Byłem w gabinecie lekarza. Powiedziałem, że źle się czuję i chyba zaraz będę miał zawał. Pokiwał głową. – Niech pan wreszcie odezwie się do swojej mamy – powiedział, wskazując na figurkę, którą trzymałem w ręku.
To, co nastąpiło po chwili, Marek zapamięta do końca życia.
- Byłem wściekły na tego lekarza, bo naprawdę czułem, że zaraz umrę, a on, zamiast mnie ratować, każe mi jakieś przemowy wygłaszać – mówi. – I z tą wściekłością zacząłem mówić do tej figurki. Miałem wrażenie, że to nie są moje słowa. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Z każdym zdaniem się rozkręcałem. Mówiłem o tym, że nienawidziłem jej picia, że bałem się, że nas opuści, że ludzie będą mnie wytykali palcem jako syna alkoholiczki. Co dziwne, ja nie pamiętam zupełnie takich myśli, żeby się u mnie pojawiały. Na koniec nagle zacząłem płakać. Nie wiedziałem dlaczego. Lekarz kazał mi znów mówić do mamy-figurki. Szlochając, wykrztusiłem przez łzy, że mam żal i wyrzuty, ponieważ nigdy nie próbowałem jej pomóc wyjść z nałogu.
Kiedy skończył rozmowę z „mamą” długo jeszcze siedział w fotelu. Psychiatra cierpliwie czekał, aż dojdzie do siebie. Po wyjściu Marek poczuł, że zrzucił z serca ogromny głaz. Za namową lekarza po kilku dniach od wizyty usiadł na ławeczce przy grobie mamy. Odbył długą, po raz pierwszy w życiu szczerą rozmowę z mamą. Przeprosił i wybaczył. Więcej nie korzystał już z pomocy psychiatry. Od tego czasu miał kilka razy ataki lęków. Nie panikował jednak, nie uciekał. Może dlatego, że zawsze ma przy sobie figurkę lego w kieszeni? Drugą wozi w samochodzie. Ale to już był jego pomysł…