Zenon ma 62 lata. Niedługo przejdzie na zasłużoną emeryturę. Należy mu się. Od 30 lat nie miał dłuższego urlopu. To „uroki” prowadzenia własnej firmy. Jest z wykształcenia inżynierem po politechnice.
- Po studiach kilka lat pracowałem w państwowej firmie, ale jak zobaczyłem, jak to funkcjonuje, to postanowiłem pójść na swoje. - mówi. - Z kolegą z roku założyliśmy firmę budowlaną. Zaczynaliśmy od drobnych remontów, potem przyszły większe zamówienia, firma się rozrastała, mieliśmy swego czasu kilkudziesięciu pracowników. Przyjmowaliśmy wszystkie zlecenia, także w innych miastach, do tego startowaliśmy w wielu przetargach. Pracowaliśmy od świtu do nocy. Bez chwili wytchnienia. Raz do roku wyjeżdżaliśmy gdzieś na kilka dni, ale zawsze jeden z nas zostawał, żeby dopilnować interesów.
Kiedy skończył 30 lat, urodził mu się pierwszy syn. Janek. Dwa lata później – Krzyś. Dziećmi zajmowała się głównie żona.
- Beata poświęcała chłopcom mnóstwo czasu. Ja najwyżej w weekendy, bo jak byli mali, to kiedy wracałem z pracy, to już spali. Wiem, że przegapiłem najfajniejszy okres w ich życiu, ale mieliśmy taki podział obowiązków – żona dom, ja zarabiałem na jego utrzymanie. A zarabiałem dużo. Mieliśmy duży, piękny dom z ogrodem. Porządne samochody, Beatę stać było na najlepsze kosmetyki. Niczego też nie brakowało naszym dzieciom. Spełniałem każdą ich zachciankę.
Po wielu latach wspólnej pracy, rozstał się ze wspólnikiem. W zgodzie. Obydwaj doszli do wniosku, że tak będzie lepiej.
- Coraz trudniej było nam to wszystko ogarnąć. Im więcej zleceń, tym więcej problemów i dodatkowych kosztów. Zostawiłem sobie kilku najlepszych fachowców i skupiłem się tylko na wykończeniówce. Mój wspólnik z kolei ograniczył się jedynie do elektryki i hydrauliki – mówi Zenon.
To był dobry ruch. Obydwoje na tym skorzystali. Mieli mnóstwo zamówień. Nigdzie się nie reklamowali, ani nie ogłaszali. I mieli wreszcie więcej czasu dla rodziny.
- Chłopcy mieli już wtedy po kilkanaście lat – mówi Zenon. - Chodzili do prywatnych szkół. Dobrze się uczyli. Janek trenował koszykówkę, Krzyś z kolei pasjonował się tańcem towarzyskim. Odnosił nawet spore sukcesy. Beata zawsze ich zawoziła i przywoziła samochodem. Nie wiem, czy kiedykolwiek jechali autobusem czy tramwajem.
Jeśli któregoś nie mogła odebrać, to dawała im na taksówkę
Obydwaj nigdy nie interesowali się pracą ojca. Dojrzewali w zamożnym domu, gdzie o pieniądzach, interesach się nie rozmwaoąło. Pieniądze po prostu były zawsze. I wystarczały na wszystkie ich zachcianki. Jak któryś chciał mieć najnowszy modej smartfona – proszę bardzo. Nowe, koszykarskie buty – najdroższe z możliwych, żeby zaimponowac kolegom z drużyny – nie ma problemu.
- To był mój błąd – mówi Zenon. - Tak to widzę z perspektywy czasu. Mieli wszystko podane na tacy. Za mało od nich z żoną wymagaliśmy. Być może w podświadomości miałem obraz mojego własnego dzieciństwa, kiedy musiałem w każde wakacje dorabiać, żeby uskładać wreszcie pieniądze na wymarzony magnetofon. Ojciec był tokarzem, a mama krawcową. Do tego trójka rodzeństwa. Nie było biedy, ale na ten mój magnetofon to musiałem nie tylko pracować przy zrywaniu porzeczek, ale i na budowie jako pomocnik murarza. To była prawdziwa szkoła życia, ale umiałem wtedy docenić wartośc pieniądza.
Kiedyś opowiedział o tym swoim synom. Usłyszał, że to inne czasy były.
- Przed maturą nie angażowaliśmy ich zbytnio do prac domowych – niech się uczą - mówi Zenon. - Na studiach – wiadomo: sesja, egzaminy, zaliczenia. Beata nawet im odkurzała w pokoju, robiła śniadania, czekała z kolacją nawet jak któryś wracał o północy. Czasami miałem o to pretensje, ale w końcu machałem ręką. Rozpieściliśmy ich jak „dziadowski bicz”. Tam mówił mój ojciec.
Beata wiele lat temu założyła im lokaty. Co miesiąc wpłacała na ich konta dość pokaźną sumę. Kiedy Janek skończył 18 lat – niewiele musieli dołożyć do samochodu dla niego.
- Tu po raz pierwszy się zagotowałem – wspomina Zenon. - Znajomy akurat sprzedawał skodę. Miała niewielki przebieg, zadbana, nowe opony itd. Idealna jak na pierwszy samochód dla Janka. I usłyszałem, że skoda to obciach. Że koledzy będą się z niego nabijać. Myślałem, że mnie szlag trafi. Moi rodzice harowali przez całe życie, ale nigdy nie dorobili się auta.
Zamiast się cieszyć, to syn chodził naburmuszony przez kilka dni, a potem z łaską zaczął jeździć tym samochodem
Krzyś z kolei nie miał zupełnie ciągot motoryzacyjnych. Nie chciał nawet zrobić prawa jazdy. Ma je dopiero od roku.
- Dość szybko ich pożeniłem – mówi Zenon. - Nie musieli się o nic martwić. I jeden, i drugi korzystali z firmy zajmującej się organizacją wesel. Żaden z nich nie spytał mnie przed ślubem, czy im to sfinansuję. Dla nich to było normalne. Wystarczy dać fakturę i tatuś sięgnie do portfela. Nigdy im niczego nie skąpiłem, ale nie ukrywam, że mnie to trochę zabolało. Przeszli nad tym do porządku dziennego. Mówiłem o tym nawet Beacie, ale powiedziała, że na dzieci nie ma co żałować.
Mieszkania kupił im już wcześniej. To już nie była niespodzianka. Jedno – dla Krzysia – dostał w rozliczeniu z klientem, który splajtował. Drugie kupił dużo wcześniej jako lokatę kapitału.
- Chłopcy mieli start wymarzony – mówi. - Szybko się usamodzielnili, poszli do pracy. Dobrze zarabiają, synowe są w porządku. Wciąż tylko czekamy na wnuki.
Zenon ma jednak żal do dzieci
- W tym wieku jak ja, zaczynają się kłopoty ze zdrowiem. Jestem jeszcze na chodzie, w pełni sprawny, ale od czasu do czasu dokucza mi kręgosłup. Wtedy ledwo mogę wyjść z łóżka. I niedawno mnie to złapało. Beaty nie było, a musiałem odebrać kosiarkę z naprawy. Akurat tego dnia, bo następnego miał przyjść pracownik do koszenia trawy. Czasami brałem ich do ogrodowych prac. Zadzwoniłem do Janka. Nie odebrał. Potem oddzwonił, ale znalazł wymówkę, że do mnie to drugi koniec miasta, a obiecał synowej, że ją odbierze skądś tam. Krzyś stwierdził z kolei, że się nie wyrobi, bo ma jakąś pilną sprawę. W końcu jakoś udało mi się wsiąść do samochodu i pojechałem do serwisu. Tam pomogli mi załadować kosiarkę do bagażnika. W krzyżu mnie tak bolało, że kilka minut wychodziłem zza kierownicy. Żaden nie zadzwonił potem, jak sobie poradziłem i jak się czuję. Ani tego dnia, ani następnego.
Takich telefonów od synów – bezinteresownych – w ogóle nie pamięta
- Któregoś dnia byłem dłużej na budowie. Jeden z moich pracowników w ciągu kilkunastu minut odebrał trzy telefony. Za każdym razem tłumaczył, że się dobrze czuje i że wszystko jest w porządku.
- Co to Kaziu, z NFZ-u dzwonią do ciebie? - zażartowałem.
Okazało się, że dzień wcześniej skoczyło mu ciśnienie i syn zawiózł go na SOR. Teraz wydzwania do niego i martwi się, czy z ojcem wszystko w porządku.
- Zrobiło mi się cholernie przykro – mówi Zenon. - Przypomniało mi się, że żaden z moich synów nie spytał nawet o moje wyniki gastroskopii. To było kilka miesięcy temu. Beata miała imieniny. Były dzieci z żonami. Krzyś chciał, żebym następnego dnia pojechał z nim do sklepu, bo chciał kupić zmywarkę, bo stara się zepsuła. Powiedziałem, że nie dam rady, bo mam akurat gastroskopię, którą przepisał mi lekarz rodzinny. Krzyś powiedział, że trudno, sam pojedzie, a Janek dodał tylko, że „o, to ci pewnie cały dzień zejdzie, bo w szpitalach to takie duże kolejki są”. I tyle. Żaden nie spytał, dlaczego robię te badania. Nie mówiąc o tym, że chyba to jest normalne, że dzieci powinny się zainteresować, czy ojciec jest chory czy nie.
Podobnych sytuacji było więcej. Chociażby ta, kiedy Beata pojechała do sanatorium.
- Nie chodzi mi o to, żeby wydzwaniali codziennie i pytali się, jak sobie radzę bez żony. Ale przez trzy tygodnie odezwali się dwa razy. Raz zadzwonił młodszy syn, czy nie ma u mnie w garażu jego zimowych opon, a drugim razem żona Janka. I to był jedyny chyba telefon, kiedy ktoś zapytał „Co u ciebie tato”?