Andrzej Daszyński z Lublina przyznaje, że od dawna przymierza się do rzucenia palenia.
- Zacząłem bardzo późno palić – mówi. - Dopiero kilka lat po studiach. I tak mnie to wciągnęło, że do dzisiaj muszę każdego dnia mieć tego „dymka”.
Kilka razy próbował już rzucić palenie. Zawsze wyznaczał sobie ten jeden, konkretny dzień – 1 stycznia. Tak jak ubiegłym roku i poprzednich.
- Byliśmy na imprezie u sąsiadów i pamiętam, że jeszcze grubo przed północą wyszedłem na taras i wyciągnąłem papierosa – mówi. - Miał to być ostatni w moim życiu. Tylko ja paliłem w tym gronie. Wcześniej zapowiedziałem, że w nowym roku już nie sięgnę po papierosa. I z takim przeświadczeniem paliłem go wtedy na tym tarasie.
W Nowy Rok spał do szesnastej. Kiedy się obudził, to pierwsza myśl była taka jak zawsze – zapalić. Przypomniał sobie jednak noworoczne postanowienie.
- Papierosów w domu nie miałem – mówi. - Wyrzuciłem je u sąsiadów do kosza. W paczce było ich jeszcze całkiem sporo.
Wytrzymał. To był pierwszy dzień od wielu lat, kiedy ani razu nie zapalił. Kryzys przyszedł jednak po kilku dniach.
- Drugi i trzeci dzień jakoś przeżyłem, chociaż lekko nie było – opowiada pan Andrzej. - Zacząłem powoli odzyskiwać smak, węch. Całkiem dobrze się czułem bez tych fajek.
Kolejne dni były jednak coraz gorsze, trudniejsze. Siódmego dnia poległ. Żeby nie myśleć o tym paleniu, to wyszedł na spacer.
- Świeży ruch, powietrze, to wszystko miało sprawić, żebym się czymś zajął – tłumaczy. - I spotkałem kolegę. Palącego. Aż mnie skręcało, jak patrzyłem kiedy palił. Poprosiłem, żeby chociaż dmuchnął dymem w moją stronę, bo przyznałem mu się, że ja przecież nie palę. Boże, jak mi zapachniało!
Wieczorem poddał się. Już nie dał rady. Szybko się ubrał i wybiegł z domu. Najbliższej miał do sklepu na stacji benzynowej.
- Dwa lata temu wytrzymałem jeszcze krócej – przyznaje. - Wcześniej też próbowałem rzucić. Żona już nawet nie słucha tych moich postanowień. Wciąż się śmieje ze mnie, jak wiele lat temu pojechaliśmy przywitać nowy rok w Niemczech u naszych przyjaciół. Podczas jazdy rzuciłem hasło, że rzucam palenie i wyrzuciłem do śmietnika kilka paczek papierosów. A potem je kupowałem. Wtedy chyba po trzy euro. Strasznie drogo. Ale przynajmniej teraz mniej palę. Coś jednak się zmieniło. Pocieszam się, że chociaż próbuję rzucić to świństwo. W końcu kiedyś się uda.
Inny lublinianin, pan Jacek, od kilku lat podejmuje od stycznia inne wyzwanie: dieta i zdrowy tryb życia. Na szczęście nie pali, alkohol pije sporadycznie, ale zupełnie nie dba o to, co je. A odżywia się według najbardziej niezdrowej zasady: dużo, tłusto i kalorycznie.
- Co tu dużo gadać, bebech mi rośnie, butów zawiązać nie mogę, muszę usiąść albo mieć pod ręką łyżkę do butów, a do tego ta zadyszka – przyznaje 48-latek. - Od paru lat obiecuję sobie, że na sylwestra to jeszcze sobie pofolguję przy stole, ale już od stycznia żadnych golonek, boczków czy pizzy.
Rok temu, tuż po świętach ważył już 105 kilogramów. Przy jego 182 cm wzrostu to o wiele za dużo.
- W same święta to przytyłem pewnie z kilka kilogramów – mówi. - Było sporo gości, jedzenie takie, że sama ślinka ciekła, to i się nie hamowałem. Ale w końcu powiedziałem „basta”.
Owsianka na początku nawet mu smakowała. Jajka też. Zaczął jeść niewiele pieczywa, pił dużo wody, żona robiła też warzywa na parze, podstawiała mu pod nos dużo owoców, zwłaszcza jabłek.
- Nie jest to tak, że mi nie to nie smakowało – przyznaje. - Owszem, nawet niektóre dania były smaczne, ale brakowało mi takiego jedzenia jak przedtem. Nie wiem jak to jest na tym świecie, ale to, co najbardziej człowiekowi smakuje, to jest najczęściej niezdrowe i tuczące.
Mimo diety, waga u pana Jacka niewiele się zmieniła. To go nieco zniechęciło. Wprawdzie czuł się często głodny, ale tłumaczył sobie, że to dla jego dobra. Dziadek zawsze powtarzał, że po jedzeniu powinno się wstawać od stołu z lekkim niedosytem. Pan Jacek tak robił. Do czasu.
- Jak żona wyjechała na kilka dni do teściowej, to sobie pomyślałem, że jak zrobię swój ulubiony makaron z serem i skwarkami, to się przecież świat nie zawali – mówi. - Ruszyć się potem nie mogłem, tak mnie wzdęło po tym. Jadłem prosto z patelni, bo to wtedy najbardziej smakuje.
Żonie nie przyznał się, co jadł na kolację. Jak zadzwoniła, to skłamał, że zrobił sobie brokuły na parze i pastę jajeczną. Pewnie, że bez majonezu. Gdyby wiedziała, że zużył go na kanapki z kiełbasą i boczkiem…
- Od kilku lat styczeń jest i tak dla mnie najzdrowszym miesiącem w roku – dodaje. - W żadnym innym nie zjadam tylu warzyw i owoców. Dobre i to. W tym roku już wcześniej postanowiłem, że może ze smażonych rzeczy to całkiem tak nie zrezygnuję, ale przynajmniej je ograniczę.
Andrzej Romańczuk, 52-letni ekonomista z Warszawy w ubiegłym roku postanowił podszlifować swój język angielski. Zapał mu jednak szybko minął.
- Co roku gdzieś z żoną wyjeżdżamy i za każdym razem łapię się na tym, że ten mój angielski z roku na rok jest coraz gorszy – mówi. - Pomyślałem, że dobrze byłoby go sobie przypomnieć. Nie chciałem chodzić na jakieś zajęcia, brać nauczyciela. Kiedyś całkiem nieźle mi szło z tym angielskim, musiałem jedynie go sobie przypomnieć, utrwalić, dlatego w święta wpadł mi do głowy pomysł, że naukę języka połączę ze zdrowiem. I wymyśliłem – nauka podczas jazdy rowerem stacjonarnym. Włączałem aplikację w komputerze, siadałem na rower i uczyłem się razem z lektorem.
Pan Andrzej nie przewidział jednego: że forsowne pedałowanie powoduje, że z powodu zadyszki nie jest w stanie powtarzać słowa lektora. Musiał zmniejszyć tempo. Ale i tak nie mógł się skupić na dwóch czynnościach jednocześnie. Szło to opornie.
- Za którymś razem zahaczyłem nogą o kabel do rowerka i tak się skończyła i nauka, i jazda – mówi. - Może po Nowym Roku jednak znów spróbuję, ale już chyba zdecyduję się na normalne konwersacje. Nie będę już eksperymentować. Może teraz się uda.
Taką nadzieję – że wytrwa w noworocznym postanowieniu – ma także Krzysztof Jarosz, też z Warszawy.
- Do tej pory w żadnym noworocznym postanowieniu nie udało mi się do końca wytrwać – przyznaje. - Staram się nigdy nie obiecywać sobie czegoś, czego nie jestem do końca pewny czy mi się uda. Ale niektóre mi wyszły i jestem z tego dumny.
Tym przyrzeczeniem było chociażby zorganizowanie wspólnego, rodzinnego spotkania u niego w domu. Wcześniej, co roku - zazwyczaj w święta – obiecywał sobie, że ściągnie całą rodzinę do siebie. Najlepiej w lecie. I na planach się kończyło. Dwa lata temu jednak się zaparł i cel zrealizował.
- Było ponad czterdzieści osób – mówi z dumą. - Po raz pierwszy udało się zebrać prawie wszystkich. Była i dalsza i bliższa rodzina. Niektórzy widzieli się po raz pierwszy w życiu. Zwłaszcza młodzi, którzy w ogóle nic o sobie dotychczas nie wiedzieli, co najwyżej gdzieś w internecie, ale co to za kontakty. Fajnie, że to wyszło, bo za dwa lata będzie kolejne spotkanie. Tym razem ma je zorganizować mój siostrzeniec.
W przyszłym rok pan Andrzej zamierza zrealizować inne swoje postanowienie noworoczne.
- Nic takiego wielkiego, ale chcę w nowym roku spędzać więcej czasu nad książką - zdradza. - I wyznaczyłem sobie konkretny cel. W ciągu trzech kolejnych lat chcę przeczytać wszystkie książki nagrodzone Noblem. To raptem 121 pozycji. Wychodzi mniej więcej trzy książki w miesiącu. Dam radę.