- Wie pan, ja święta pamiętam dzisiaj zupełnie inaczej – mówi 88-latek. - Jak zamykam oczy, to od razu widzę śnieg, prawdziwą, mroźną zimę. Ciepło w chałupie, napalone w piecu, pod kuchnią. I mnóstwo ludzi. Taką liczną mieliśmy rodzinę. Pamiętam takie Boże Narodzenie, kiedy w domu było ze trzydzieści osób. Pełno dzieci, wesoło było.
Pan Józef pamięta też oranżadą. Swojską. Ojciec robił. W butelkach po szampanie, bo mocne były. Korek jak czasami wystrzelił, to cały stół i sufit był zalany. Nie pamięta przepisu. Na pewno były drożdże i cytryny. I chyba landrynki do smaku. Robił je na długo przed świętami i trzymał w piwnicy. Bo tam chłodno. Ale zdarzało się, że ten korek to sam wystrzelał.
Wszystko na święta praktycznie robili sami. Wędliny od sąsiada. Ale mięso mieli swoje. Świnie zawsze trzymali.
- Nie będą panu opowiadać, jak wyglądało świniobicie, bo to nic przyjemnego – mówi. - Ale wtedy to było duże wydarzenie. Mięsa nie jadało się na co dzień. Do sklepu było daleko, bo to do miasta trzeba było jechać, a pekaes był tylko dwa razy w ciągu dnia.
Chleb też był swojski. Mama pana Józefa zawsze przed włożeniem go do pieca, robiła na nim nożem znak krzyża. Jak kromka upadła na ziemię, to każdy go całował przez zjedzeniem.
Na świątecznym stole, w wigilię prawie zawsze był karp i śledzie. Ale raz była jakaś inna ryba. Nie było też śledzi.
- To jakoś za komuny było – wyjaśnia pan Józef. - Wtedy w sklepach trudno było o cokolwiek. I jak brat pojechał do miasta, to się okazało, że ryb zabrakło. Chyba kupił wtedy w końcu jakieś śledzie, ale były tak przesolone, że mokły do wigilii, ale i tak nie dało się ich zjeść.
Co innego w Boże Narodzenie. Stół był tak zastawiony, że aż się uginał. Tłusto się jadło. Boczek, słonina, kiełbasa. Ale w święta najbardziej pan Józef lubił gołąbki mamy. Z soczewicy, polane olejem rzepakowym. U nich mówiło się na soczewicę „sacówka”. Do dzisiaj czuje smak tych gołąbków. Kutia też była, ale mało kto to jadł. Sianko pod obrusem?
- Jakoś tego akurat nie pamiętam – mówi. - U nas w domu prezenty to dostawały tylko dzieci. Nie mieliśmy na wsi takiego zwyczaju. Czasami jak ojciec miał dobry humor, to nam z braćmi dawał pieniądze. Nie za dużo i nie zawsze.
Choinka też zawsze była. Mieli ich w sadzie pod dostatkiem. Zazwyczaj skromnie ubrana. Dzieci przywoziły często łańcuchy z papieru, jakieś wycinane ozdoby. W szkole robiły, na pracach ręcznych. Ale za to jakie były piękne bombki. Kolorowe. Najbardziej pan Józef lubił jednak cukierki na choince. Te długie jak ołówek. I zimne ognie. Mama jednak nie pozwalała ich zapalać w domu, bo bała się, że coś się od nich zapali.
Pamięta też, że do gałęzi przyczepiało się takie małe, metalowe uchwyty, do których mocowało się świeczki. U nich takich nie było. To było zbyt niebezpieczne. Niejadna chałupa poszła przez to z dymem. Ale za to ile było frajdy, jak ojciec kupił kiedyś pierwszy, świecący łańcuch z żaróweczkami.
- Do dzisiaj też pamiętam, jak przepaliła się jakaś żaróweczka, a zapasowych nie było – mówi pan Józef. - Dopiero gdzieś pożyczyliśmy i choinka była jak kiedyś ładnie oświetlona.
Na pasterkę jechali często saniami. Bo śniegu to zazwyczaj nie brakowało. Sześć kilometrów do kościoła. W sąsiedniej wsi była parafia. Pod kościołem stało zawsze mnóstwo sań, furmanek. Znad koni unosiła się para. Tak było zimno. Nawet po trzydzieści stopni mrozu. W kościele nie było czuć zimna. Każdy miał na sobie gruby kożuch lub palto. Kiedyś modne były do nich kołnierze – takie z lisa czy potem z nutrii. Nawet takie, z których zwisały łapki. Możne je było związać. Panie, jakie to było modne! Im większy kołnierz, tym lepszy, bogatszy. Ale te kołnierze i palta to się ubierało tylko na święta. Szkoda było.
Alkohol na święta był zawsze. Ale nie na wigilię. Chociaż jak przejeżdżał brat pana Józefa, to czekali aż mama się położy spać. Bo nie lubiła tego. Religijna była. Jak zasnęła, wtedy ojciec wyciągał najczęściej wino. Pewnie, że własnej roboty. Nie, nie było najlepsze. Ale swojskie. Nie za dużo, tak na smaka.
Więcej alkoholu szło w pierwszy i drugi dzień świąt.
- Wódkę się piło zazwyczaj – mówi pan Józef. - Kupną. Ojciec nie robił jak wielu innych samogonu. Zresztą nikt u nas w domu raczej nie pił za dużo. Ot, tak bez okazji to chyba nigdy. Chyba, że ktoś przyszedł w odwiedziny albo po żniwach. To wtedy z kombajnistą było mus się napić.
Ale palili prawie wszyscy. Pan Józef pamięta, że nikt wtedy nie zwracał uwagi na to, że obok siedzą dzieci czy ktoś niepalący. Nikt wtedy nie wychodził raczej na zewnątrz. Każdy wdychał papierosowy dym.
Dom przed świętami „bieliło się”.
- Nie było takich farb jak dzisiaj – wyjaśnia 88-latek. - W sieni lamperię na olejno do połowy ściany, a do kuchni i pokoju rozrabiało się jakieś farby w proszku z kredą czy czymś innym. U nas na wsi był taki malarz, którego każdy wynajmował przed świętami. Roboty miał dużo. Deski w pokoju i kuchni też się malowało raz na jakiś czas. Śmierdziało to potem przez wiele dni aż głowa bolała. Dywanów się nie trzepało, bo nikt ich w chałupach, tak jak chodników nie trzymał. Potem była moda na dywany, ale wieszało się je na ścianie jako ozdoba.
Pan Józef pamięta też, że przed świętami mama zawsze zmieniała pościel. Na bialutką, sztywną, nakrochmaloną.
- Co tu dużo gadać, kiedyś na wsi to rzadko się taką pościel zmieniało – mówi. - Chyba, że już była bardzo brudna. Wody w chałupie nie było, trzeba było nosić ze studni. W sieni stało wiadro, po robocie jeden drugiego polewał i takie to było mycie. Ale na święta, to wszyscy myliśmy się dokładnie, w ciepłej wodzie, w metalowej misce.
Byli też kolędnicy. Pan Józef jako dziecko też chodził z nimi przebrany za anioła. Dzisiaj to już nie byłoby komu chodzić. Dzieci na wsi jak na lekarstwo.
- Kiedyś to było gwarno, wesoło, mało kto spędzał święta sam – dodaje pan Józef. - W każdej chałupie była chmara dzieci. Potem odrosły, miały swoje dzieci i na święta przy stołach to się wszyscy ledwo mieścili. Dzisiaj młodzi mają co najwyżej jedno, dwójkę dzieciaków albo i żadnego. Jakoś tak smutno dzisiaj jest. A może mi się tylko tak wydaje.
Nie chodzili o północy do obory czy stajni, żeby posłuchać jak zwierzęta rozmawiają.
- Wie pan, kiedyś każde zwierzę w gospodarstwie miało swoje przeznaczenie – wyjaśnia pan Józef. - Koń miał pracować w polu, świnia był od tego, żeby ja utuczyć, potem zabić i zjeść, a pies miał pilnować chałupy. Na łańcuchu, przy budzie. Tak był zawsze. I nikt tam u nas nie mówił nigdy, że zwierzęta mówią ludzkim głosem. Zwierzę to był zwierzę i tyle.
Ale świąteczna atmosfera była. W radio słychać było kolędy. Z czasem była też transmisja mszy. Wtedy w domu wszyscy się modlili. Klękali, żegnali się, bili w piersi.
- Tak było w większości chałup – mówi 88-latek. - Ludzie byli głęboko wierzący, a ksiądz obok nauczyciela i lekarza cieszyli się ogromnym szacunkiem.
Telewizor włączali tylko na wiadomości. Zaraz potem chodzili spać. W święta jednak był zawsze jakiś dobry film. Wtedy siadali przed ekranem.
- Ojciec to lubił westerny – mówi pan Józef. - Mama w ogóle nie oglądała. Chociaż nie. Zdarzało się, że oglądała koncert życzeń. Wtedy były piosenki.
Kiedy przyjeżdzała do nich rodzina na święta, to pierwszego lub drugiego dnia świąt mieli spokój z dziećmi. Siadali wtedy przed telewizorem i czekali na kreskówki. Nie mogli się doczekać, kiedy zobaczą swoją myszkę Miki czy Donalda.
- Sam pamiętam, jak już byłem dorosłym mężczyzną, kiedy zaśmiewałem się z Flipa i Flapa, bo puścili ten film na święta – dodaje pan Józef. - Albo „Świat się śmieje”, taką ruską komedię ze sceną jak prawdziwa świnia leży w łóżku. I zazwyczaj to w święta był jakiś fajny program w telewizji.
Od trzech lat pan Józef mieszka u syna. Po śmierci żony mieszkał jakiś czas sam, ale uznał, że nie ma sensu już się tak męczyć. Głowa jest jeszcze całkiem w porządku, ale gorzej z nogami. Ciężko mu chodzić. Tu ma windę, własny pokój, ciepło.
- Pyta pan o święta? Z każdym rokiem wyglądają inaczej. Wcale nie uważam, że gorzej. Wszystko się zmienia. Nie ma już kolędników, albo są gdzieś sporadycznie, nie ma od lat śniegu, mrozu, domowej oranżady. To są już dla mnie jedynie wspomnienia. Ale wie pan, czego mi najbardziej brak? Tych wszystkich bliskich, którzy przez tyle lat siedzieli obok mnie przy wigilijnym stole. Czasami jak sobie pomyślę, że z moich najbliższych na tym świecie zostałem tylko ja i mój brat, który i tak mnie nie poznaje, to żal ściska serca. Dlatego kochajcie tych, których macie blisko siebie. Jak ich zabraknie, to dopiero ich docenicie. A swoim dzieciom powtarzam od zawsze, żeby chociaż raz w życiu zebrali się wszyscy razem. A święta to dobra ku temu okazja. Bo przecież niektórzy znają się jedynie z internetu albo widzieli się raz czy dwa razy w życiu.