Urodził się w niewielkiej wiosce niedaleko Biłgoraja na Lubelszczyźnie. Kiepska ziemia, trochę łąki, stara, drewniana chałupa i pięcioro rodzeństwa. Lekko nie było.
- Udało mi się stamtąd wyjechać – mówi. - Miałem mądrych i kochających rodziców. Widzieli, że w szkole idzie mi nieźle, miałem głowę do książek, nauki, nie trzymali mnie na siłę na wsi. Skończyłem technikum w Biłgoraju, potem poszedłem na studia w Lublinie.
Kiedy po pięciu latach nauki przyjechał do domu z dyplomem inżyniera w ręku – ojciec się rozpłakał. Po raz pierwszy widział na jego twarzy łzy. I po raz pierwszy w życiu ojciec przytulił mocno syna do piersi.
- Dla mnie to była największa nagroda – mówi pan Jan. - Ojciec był raczej oschłym człowiekiem. Sprawiedliwym, kochającym, ale nie okazującym zbytniej czułości. Ten dyplom – jak mi powiedział – był dla niego spełnieniem najskrytszych marzeń. Nikt w naszej rodzinie nie poszedł przede mną na studia.
Po śmierci rodziców, na gospodarstwie został najmłodszy brat pana Jana. Trzej pozostali porozjeżdżali się po Polsce, a jedyna siostra przeniosła się do Zamościa.
Pan Jan został po studiach w Lublinie. Tu urządził sobie życie. Dostał dobrą pracę w fabryce, ożenił się, otrzymał z czasem służbowe mieszkanie, urodziła mu się dwójka wspaniałych synów. Awansował, zamienił mieszkanie na większe, spółdzielcze. Do tego z dużym balkonem.
- Nie narzekam, miałem naprawdę szczęśliwe życie - przekonuje. - Żona była urzędniczką, powodziło nam się naprawdę nieźle. Przede wszystkim miałem takie poczucie stabilizacji. Nie musieliśmy liczyć pieniędzy, czy nam starczy do pierwszego.Zza mieszkanie, prąd, gaz płaciliśmy niewiele, za przedszkole nie trzeba było nic płacić, co miesiąc coś tam odkładaliśmy i nie miałem na głowie obaw, że mi np. zakład zamkną, albo mnie zwolnią z pracy. Tutaj czułem się w miarę komfortowo. Tak jak i żona.
Jedyne, czego pan Jan żałuje, to fakt, że – jak sam podkreśla – żył za spokojnie, zachowawczo.
- Wie pan, to przychodzi chyba po latach – mówi. - Mój ojciec zawsze powtarzał, że do dwudziestego roku życia, to czas biegnie powolutku, człowiek się delektuje życiem, a potem to już leci z górki. I to się zgadza. Dla mnie ten czas, od kiedy przeszedłem na emeryturę, to przeleciał tak szybko, że ja nawet tego zbytnio nie zauważyłem. Może dlatego, że za dużo rozmyślałem o przeszłości. To taki swoisty rachunek sumienia. Pyta pan, czego mi żal? Właśnie tego, że wiele razy w życiu bałem się zrobić większy krok do przodu, obawiałem się zmian, czegoś nowego, czułem strach przed zmianami. Żyło mi się dobrze, wygodnie, ale teraz – z perspektywy staruszka – widzę, że mogłem więcej przeżyć.
Pan Jan nigdy nie zrobił chociażby prawa jazdy. Bał się.
- W domu nie mieliśmy nigdy ciągnika – mówi. - Zawsze był koń. Na wsi mało kto miał kiedyś samochód, poza księdzem. Na studiach podobnie. Nie ciągnęło mnie do tego. Bałem się, że jak kiedyś będę miał samochód, to spowoduję wypadek. Dzisiaj żałuję tego. Miałem tyle okazji, znajomi mnie namawiali, kiedyś to za grosze można było zrobić prawo jazdy. Mój kolega z pracy ma tyle lat co ja i zazdroszczę mu, jak widzę, że codziennie gdzieś tym swoim oplem jeździ. Dzisiaj tak się zastanawiam, jak mogłem to przegapić. Pamiętam, że przez wiele lat nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, że jak się samochód zepsuje, to nie jest to jeszcze koniec świata. A tego też się obawiałem. Dzisiaj wiem, że to było takie szukanie usprawiedliwienia na siłę, że się nie ma ani prawa jazdy, ani samochodu, na który mnie było wtedy zresztą stać. Nawet jak kiedyś koleżanka w pracy – a była niewiele młodsza ode mnie – zrobiła prawo jazdy i nowym samochodem, z małym dzieckiem, wybrała się sama nad morze, to zamiast ją podziwiać i jej zazdrościć, to uważałem, że jest lekkomyślna. Taki byłem zachowawczy.
Nie był też nigdy za granicą.
- Mieliśmy w pracy wczasy czy to w Bułgarii czy na Węgrzech, ale wolałem siedzieć na działce. Żona tyle razy mnie namawiała, żeby gdzieś dalej pojechać, a mnie wie pan, jakoś nie ciągnęło, żeby pojechać dalej, coś innego zobaczyć. Dla mnie zagranica to było prawie jak wyprawa na księżyc. Jak tam być, jak się nie zna języka – tak sobie tłumaczyłem. A jak coś się stanie to już w ogóle katastrofa. Dzisiaj, jak oglądam w telewizji programy podróżnicze, to aż mnie nosi. Tak żałuję, że jeszcze jak żyła moja Hania, nie zobaczyliśmy razem tylu wspaniałych miejsc. Dzisiaj jest już za późno, zdrowie nie pozwala. Wie pan, jak ja zazdroszczę teraz tym wszystkim młodym ludziom, którzy jeżdżą sobie gdzie chcą po całym świecie? A ja głupi bałem się nie wiem czego. Kiedy jakiś znajomy jechał z całą rodziną np. do Jugosławii, to w moich oczach był supermanem. Nawet jak potem pokazywał po powrocie zdjęcia, pamiątki, to ja zawsze próbowałem sobie wyobrazić siebie na takim wyjeździe. I zazwyczaj szybko się wycofywałem z takiego pomysłu.
Pan Jan podkreśla, że przez te wszystkie lata nie starał się utrzymywać kontaktu ze znajomymi, przyjaciółmi sprzed lat. Nie może sobie tego wybaczyć do dziś.
- Nie daje mi to spokoju – przyznaje. - W szkole, na studiach miałem tylu znajomych. Razem imprezowaliśmy, chodziliśmy na mecze Motoru, odwiedzaliśmy się, a potem te kontakty zanikły. Jedni wyjechali z Lublina, wielu już nie żyje, a ja ciągle mam wyrzuty, że z niektórymi nawet nie próbowałem odnaleźć kontaktu.
Najbardziej mu żal Janusza. To był jego najlepszy przyjaciel jeszcze ze studiów. Razem mieszkali w akademiku. Wszystko robili wspólnie. Nie mieli przed sobą tajemnic. Janusz był nawet jego świadkiem na ślubie. Po studiach ich drogi się rozeszły. Przyjaciel wyjechał na Śląsk. Przez jakiś czas jeszcze do siebie pisali, potem były to już coraz rzadsze kontakty. Rok temu dowiedział się, że Janusz nie żyje od wielu lat.
- Syn w internecie znalazł jego córkę w Kanadzie – mówi. - To od niej się dowiedziałem, że zmarł na zawał. Nie bardzo mu w życiu wyszło. Rozwiódł się na tym Śląsku, wyjechał z Polski i niestety zaczął pić. Ale najbardziej było mi żal, że ta córka kojarzyła moje nazwisko. Mówiła, że jej ojciec wiele razy opowiadał jej o mnie. Nie wiem, dlaczego do mnie nie napisał ani razu. Może wstydził się, że się stacza. Nie wiem. Zawsze był bardzo ambitny. Może byłbym mu pomóg jakoś, gdybyśmy mieli ze sobą cały czas kontakt?
Takich przyjaciół miał wielu więcej. Często przypomina sobie o nich, kiedy dowiaduje się – często przypadko – o ich śmierci.
- Wtedy wracają mi obrazy z przeszłości, kiedy razem coś robiliśmy – mówi. - I bardzo często przypomina mi się, że jeszcze kilka lat temu obiecałem sobie, że do kogoś muszę zadzwonić, spotkać się, powspominać. A po telefonie, że już nie żyje, to pluję sobie w brodę, że tego nie zrobiłem.
Dopiero teraz pan Jan docenia takie spotkania po latach.
- Kiedyś, już na emeryturze spotkaliśmy się wspólnie – mówi. - Było osiem osób z naszego dawnego wydziału. Do rana wspominaliśmy dawne czasy. Było super. Wprawdzie zaczęło się od rozmów, kogo i co boli, ale potem już nie gadaliśmy o chorobach. Obiecaliśmy sobie, że takie spotkania moglibyśmy robić co roku, ale na tym jednym się skończyło. Z tej ósemki zostałem tylko ja i jeszcze dwóch kolegów. Gdybym mógł cofnąć czas, to sam bym się wziął za organizację tych naszych męskich pogaduch. A teraz to już nawet z tymi dwoma się nie spotykam. Bo jeden jest po udarze, a drugi w ogóle z domu nie wychodzi. Szkoda, że człowiek tak późno docenia pewne rzeczy w życiu. Mój sąsiad, starszy o dwa lata ode mnie całe życie był działaczem sportowym. I raz w miesiącu spotyka się ze swoimi znajomymi, dawnymi kolegami z pracy w restauracji. Zawsze w południe. I wie pan, że czasami muszą łączyć stoliki, żeby się pomieścić? Bardzo mu tego zazdroszczę, bo zawsze po takich spotkaniach zachowuje się jakby mu ubyło wiele lat. Ale sam przyznał, że od lat nigdy nie zapomniał zadzwonić do każdego z nich z życzeniami, jak były imieniny czy urodziny. I tak tę znajomość pielęgnują do dzisiaj. To jest coś, czego im autentycznie zazdroszczę.
83-latek dodaje na koniec, że w swoim życiu za mało słuchał tego, który go najbardziej zna:
- To serce – przekonuje. - Za dużo w życiu kierowałem się rozsądkiem, a nie właśnie sercem. Nie zawsze mi to wychodziło na dobre. Za mało miałem w życiu szaleństwa. Takie pozytywnego, spontanicznego. Tak jak mój znajomy. Ten, który ma opla. Nie tak wcale dawno temu wpadł na pomysł, że chce swojej żonie pokazać zachód słońca nad morzem. Wsiadł w samochód i po prostu pojechał. A ja nawet prawa jazdy nie zrobiłem...