Adama Marciniaka z Lublina obudził telefon. Spojrzał na zegarek. Była piąta rano. Wiedział, że to ze szpitala. Było to 23 listopada 1994 roku.
- Panie Adamie, przykro mi – usłyszał w słuchawce. - Pana ojciec właśnie zmarł.
Spodziewał się tego telefonu. Jeszcze pół roku wcześniej łudził się, że może tata z tego wyjdzie. Po ostatniej chemii i naświetlaniu, tata czuł się na tyle dobrze, że nawet trochę popracował w ogródku. Był wesoły, pełen optymizmu. Odpoczywał w domu, dużo czytał, słuchał radia. Czekał cierpliwie i z nadzieją na kolejne naświetlanie. Już ze szpitala nie wrócił.
To był rak płuc. Kawał cholery. A zaczęło się od niewinnego z pozoru guza na głowie.
- Na początku sądziliśmy w domu, że się może uderzył w głowę – mówi pan Adam. - Ale nie pamiętał, żeby coś takiego mu się przydarzyło. Nic go nie bolało, ale poszedł do znajomego lekarza. Razem jeździli na polowania. I ten go wziął w obroty – położył u siebie na oddziale, jedne, drugie badania i wyszło, że to raczysko i to z przerzutami.
Diagnozę usłyszeli w lutym. Tylko oni – pan Adam z mamą. Nigdy w obecności ojca nie wymówili słowa „rak”.
- Nigdy nie pytałem lekarza, czy powiedział tacie prawdę – mówi pan Adam. - Trzydzieści lat temu był to raczej temat tabu. To dzisiaj można wszystko sprawdzić w internecie, wtedy było to nie do pomyślenia, żeby ktoś publicznie mówił o swojej chorobie, zwłaszcza tak poważnej. A w domu się o tym po prostu nie mówiło. Jak kiedyś ktoś zmarł na raka, to często można było usłyszeć – zwłaszcza na wsi – że zmarł na |paskudztwo”. Albo po prostu – zmarł i tyle.
Pierwsze miesiące ojciec pana Adam spędzał trochę w szpitalu, trochę w domu. Było raz lepiej, raz gorzej. W październiku nie ruszał się już ze szpitalnego łóżka.
- Ten sk… jest już w kręgosłupie – usłyszał pan Adam od lekarza prowadzącego. - Znał się z ojcem od wielu lat. Nie krył przede mną, że możemy liczyć tylko na cud.
Tan się nie ziścił. Dzień przed śmiercią pan Adam był w szpitalu. Jakl zwykle. Tato już nie kontaktował. Kroplówka, podłączony cewnik.
- Oczy miał do połowy przymknięte, ale już nie było z nim żadnego kontaktu – kończy pan Adam. - Kiedy wychodziłem z jego sali, to jeszcze w drzwiach się odwróciłem i spojrzałem na niego. Wydawało mi się, że się lekko uśmiechnął. Takim go zapamiętałem. Miał 63 lata.
Pan Jerzy, także z Lublina, stracił żonę osiem lat temu. Zmarła w szpitalu. Też na raka.
- Wyszło to na rutynowych badaniach w pracy – mówi. - Na leczenie było już za późno. Miała przerzuty. Chemia tak jej dała w kość, że ostatnie tygodnie to już w ogóle nie wstawała z łóżka. Kompletnie nie miała siły. Jak przyjeżdżała karetka, bo już wyła z bólu, to lekarz rozkładał bezradnie ręce.
Za którymś razem wyprosił, żeby ją zabrali jednak jeszcze do szpitala. Odwiedzał ją codziennie.
- Trochę ją tam wzmocnili – mówi. - Tego dnia, kiedy odeszła, nawet ją za bardzo nie bolało. Nakarmiłem ją, śmiałem się, że nabrała rumieńców, nawet oczy jej się błyszczały. Mówiła już szeptem, musiałem się nachylać, żeby usłyszeć, ale nie byłem gotowy na jej śmierć. Na to chyba nikt nigdy nie jest gotowy, przygotowany.
Chciało jej się bardzo pić. Pan Jerzy musiał zjechać windą do kiosku. Dwa piętra. Nie było go raptem dziesięć minut.
- Kiedy wysiadałem z windy, to usłyszałem jakieś poruszenie na korytarzu – mówi pan Jerzy. - Tuż przy jej sali. Kiedy wszedłem, już nie żyła. Nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać. A wie pan, że tę wodę zabrałem do domu? Mam ją do dzisiaj. Nie mam jakoś odwagi jej wyrzucić. Tak jak jej okularów do czytania. Wciąż leżą na półce z książkami.
Marek Osuch z Warszawy pochował swojego ojca w czerwcu tego roku. Miał 94 lata.
- Kiedyś się mówiło, że ktoś nie zmarł na konkretną chorobę, tylko ze starości – mówi pan Marek. - Mój tata właśnie na to zmarł. Nie chorował, rzadko się skarżył na zdrowie. Jeśli już, to czasami dokuczało mu biodro. Sam chciałbym być w takiej kondycji jak on, kiedy żył. Śmiałem się, że jego wyniki badań krwi są lepsze od moich. Mama zmarła dużo wcześniej. Tata sam gotował, sprzątał, robił zakupy. Nie chciał żadnej pomocy, dobrze sobie radził. Dzwonił, jak rzeczywiście z czymś nie mógł sobie poradzić.
Na wiosnę zabrał ojca jeszcze na wycieczkę. Samochodem. Koniecznie chciał do Częstochowy.
- Trochę mnie to zaskoczyło, bo tata raczej rzadko chodził do kościoła – mówi jego syn. - Nie był jakoś szczególnie wierzący. Ale koniecznie chciał na Jasną Górę, a przy okazji planował odwiedzić na Śląsku grób brata, który zginął w latach 60. w kopalni. Był górnikiem. Trochę się obawiałem, jak tata zniesie podróż, ale obyło się bez żadnych komplikacji. Jeszcze mi dokuczał, że za wolno jedżę.
Na początku czerwca ojciec pana Marka potknął się w kuchni. Nic mu się niby nie stało, ale następnego dnia nie mógł wstać z łóżka. Zadzwonił po młodszego syna. Zamówili prywatną wizytę. Lekarz nie stwierdził nic poważnego. Zalecił jednak odpoczynek.
- Wiem, że to zabrzmi niedorzecznie, ale mam wrażenie, że tata z dnia na dzień stracił chęć do życia – mówi pan Marek. - Nie poznawałem go. Leżał milczący w łóżku. Nie chciał jeść, pić. Na pytanie, czy go coś boli, twierdził, że nic, że czuje się dobrze, jedynie nie ma siły wstać. I koniec rozmowy. Zamknął się w sobie. To było do niego niepodobne. Po kilku dniach takiego leżenia, brat pana Marka nie wytrzymał. Niby w żartach spytał, czy ma wezwać znowu lekarza czy może księdza, skoro tata jest tak uparty, że nie chce nawet z nimi rozmawiać.
- A tata spokojnym głosem odparł, że chce księdza – mówi pan Marek. - I to nie był żart. Powiedział to takim tonem, że nie było rady. Pojechałem po zaprzyjaźnionego proboszcza. Po pół godzinie wyszedł uśmiechnięty z jego pokoju. Stwierdził, że tata miał „interes do pana Boga”, ale to raczej kwestia dalekiej przyszłości. Zrobiłem tacie jeszcze kolację i pojechałem do domu. Kiedy wychodziłem od niego, wydawał się spokojny, pogodny, nawet zjadł. Rano zadzwonił brat, że tata nie żyje. Zmarł we śnie w łóżku. Do dzisiaj nie jestem w stanie tego pojąć.
Cztery lata temu stracił najlepszego przyjaciela. Jego śmierć była dla niego szokiem. Jak to? 36 -latek, wysportowany, nigdy nie palił, nie lubił alkoholu, dbał o siebie, a tu nagle jego pogrzeb?
- Do dzisiaj nie mogę się z tym pogodzić – mówi Damian, jego równolatek. - Ostatni raz widziałem Pawła zimą. Był u nas w domu z żoną na imprezie. Planowaliśmy w lecie wspólny wypad na Mazury. Co roku tam jeździliśmy. Znaliśmy się od dziecka, nie mieliśmy ze sobą tajemnic. Tak jak nasze żony.
Zabił go covid. Myślał na początku, że to zwykłe przeziębienie. Za późno zgłosił się do szpitala.
- Miał już zajętą połowę płuc - mówi jego przyjaciel. - Leżał kilka dni pod respiratorem, ale przegrał swoją walkę o życie. Jak się dowiedziałem o jego śmierci, to tak jakbym stracił brata. To był mój najlepszy przyjaciel. I wciąż pamiętam, jak wtedy po tej imprezie się żegnaliśmy. Nie sądziłem, że to będzie pożegnanie na zawsze.