Sylwester „milenijny” spędził jeszcze w Lublinie. W gronie najbliższych znajomych. Trzy lata później był już w Irlandii. Nie z własnej woli. Nie planował tego. Życie go zmusiło. Najpierw stracił pracę. Właściciel hurtowni, w której pracował, zbankrutował. Maciek został na lodzie. Ale nie to było najgorsze. Jego żona oznajmiła mu, że odchodzi. Tak po prostu. Poznała innego.
- Świat mi się wtedy zawalił na głowę – mówi dziś 46-latek. - Eliza chciała jak najszybciej się rozwieść, a ja nie mogłem się po tym wszystkim pozbierać. To wszystko działo się tak szybko, że nie miałem czasu nawet się zbytnio rozklejać. Ale bolało. Bardzo.
W Lublinie nie miał szans na dobrze płatną pracę. Wtedy przypomniał sobie o Adasiu, najlepszym koledze jeszcze z lat dzieciństwa. Wystarczył jeden telefon. Adaś nawet się ucieszył. Kazał mu jak najszybciej przyjeżdżać do Londynu, gdzie on sam już na dobre się zadomowił.
- Był mechanikiem samochodowym – mówi Maciek. - Najpierw pracował u jednego Angola, ale szybko stanął na nogi i otworzył swój własny warsztat. Od klientów nie mógł się opędzić. Nie dosyć, że brał mniej niż inni za naprawę, to nie był typowym angielskim „wymieniaczem części”, tylko je naprawiał. Pamiętam, jak jeden z jego klientów nie mógł uwierzyć, że rozrusznik w jego volvo można naprawić, a nie kupować nowy za 140 funtów. Tak mu powiedzieli w dwóch innych warsztatach.
Maciek szybko stanął na nogi. Przyjaciel płacił mu uczciwie, pomógł znaleźć mieszkanie, wspierał. Niestety, Adaś coraz częściej zaczął mieć kłopoty z alkoholem. Zdarzało się, że zaczynał już zaglądać do kieliszka z samego rana. Najpierw dla rauszu, potem jednak alkohol zaczął mu przeszkadzać w najprostszych pracach. Ręce mu drżały, robił się nerwowym a nawet agresywny.
- Próbowałem z nim rozmawiać, tłumaczyć – mówi Maciek. Staczał się każdego dnia. W końcu wylądował w szpitalu, warsztat sprzedał, a ja znów zostałem bez pracy. Z nowym właścicielem nie mogłem się dogadać.
Zatrudnił go Litwin. Miał dużą firmę budowlaną. I dużo zleceń.
- Miałem 15 funtów na godzinę – mówi. - Płacił rzetelnie – w terminie, do tego nadgodziny, nawet premie.
Na początku wykonywał jakieś proste prace, potem nauczył się fachu. Malował, szpachlował, znał się już się na hydraulice, elektryce. Szybko awansował. Z angielskich budów zapamiętał jedno: dobrą organizację pracy i zupełną amatorszczyznę, zwłaszcza przy remontach.
- Mieliśmy kiedyś zlecenie na remont starego domu – mówi. - Była to kompletna ruina. Wszystko nadawało się do wymiany - cała instalacja elektryczna, hydraulika. Najgorsze były podłogi, bo się ruszały jak fale na morzu. Tymczasem ten cały remont to była jedna, wielka prowizorka. Byle jak, aby szybciej. Zamiast wymienić legary, to szef kazał powkładać jakieś podpórki, żeby się to jakoś kupy trzymało. Na koniec kazał mi jeszcze pomalować elewację z zewnątrz. Kiedy powiedziałem, że jest cała zagrzybiona i wilgotna, to wyśmiał mnie. „Co cię młody obchodzi, jak wyjdzie za jakiś czas grzyb, to i tak będziemy na innej budowie, nie filozofuj”. I tak było na każdym kroku. Na wielu budowach robiliśmy takie fuszerki, że aż mi teraz wstyd. Ale tak się w Anglii remontuje.
Wytrzymał sześć lat. Tyle pracował na Wyspach przy budowlance. Maciek podkreśla, że w ekipie było wielu cudzoziemców. Z niektórymi się zaprzyjaźnił, innych omijał szerokim łukiem.
- Nigdy nie kierowałem się czy ktoś jest Ukraińcem, Liwinem czy Słowakiem – podkreśla. - Wszyscy jechaliśmy na jednym wózku. Każdy chciał jak najwięcej zarobić, wiele osób - tak jak ja – był po różnych przejściach. Czasami ktoś komuś się zwierzał, opowiadał, pokazywał zdjęcia. A przy jakimś alkoholu w większych ilościach, zdarzało się, że pojawiały się nawet łzy.
Maciek po latach coraz gorzej czuł się w Anglii. Miał wprawdzie kolegów, znajomych, w weekendy zwiedzał kraj, dużo czytał, nie spędzał wolnych dni jedynie przy kolejnej butelce whisky jak inni, ale nie czuł się tu komfortowo.
- Z jednej strony zazdrościłem im, że taki przeciętny Angol dobrze zarabia, podróżuje po świecie, nie musi się martwić, czy mu wystarczy do pierwszego., ale z drugiej strony, mimo że tu pracowałem, mieszkałem, płaciłem podatki, to nigdy nie utożsamiałem się z tym państwem. Inni nie mieli z tym problemu. Mieli swoje ulubione angielskie drużyny sportowe, kibicowali, jeździli na mecze, a ja wciąż „żyłem Polską”. Oglądałem tylko mecze polskich zespołów, cały czas kibicowałem mojemu Motorowi, który wtedy grał gdzieś w niższych ligach. Nigdy nie interesowałem się polityką, nie rozumiałem ekscytacji Anglików życiem rodziny królewskiej, nie mogłem pojąć, po co wydają tyle pieniędzy na te wszystkie ceremonie, śmieszyły mnie artykuły w gazetach czy internecie o tym, że ktoś z królewskiej świty kichnął przy stole albo piesek czy kotek na dworze zachorował. Nie, Anglia mnie nie przekonała do sobie. Może na początku pobytu wyobrażełm sobie, że ułożę tu sobie życie, ale z kazdym rokiem wiedziałem, że zawsze będę się tu czuć obco. To specyficzny kraj, nikt nigdy nie dał mi wprawdzie odczuć, że jestem kimś gorszym od przeciętnego Anglika, ale i tak nie należałem do ich „świata”. I nigdy bym nie należał. Ja wszędzie widziałem Polskę, porównywałem z nią Anglię. Nawet jak pojechałem gdzieś na urokliwą wieś pod Londynem, to – owszem, podobało mi się, ale czegoś „polskiego” mi tam brakowało.
Co jakiś czas mieszkaniec Lublina przyjeżdżał do Polski. Za każdym razem patrzył zdumiony, jak zmienia się też jego rodzinne miasto. Zdarzało się, że nie poznawał jakiegoś miejsca. Ale nie chciał zostać w kraju.
Po Anglii pracował jeszcze przez wiele lat w Holandii, Danii i Niemczech. Nigdzie, w żadnej pracy nie zagrzał jednak zbyt długo miejsca.
- Była i budowlanka, pracowałem przy kwiatach, w porcie, byłem kierowcą, sprzedawcą – wymienia. - Wszędzie poznałem wiele osób, z wieloma mam wciąż kontakt, dzwonimy do siebie, nawet się spotykamy.
Ostatnie cztery lata spędził w Niemczech. Ale – jak podkreśla – to nie są te Niemcy, które zapamiętał jeszcze wiele lat temu.
- Wiele się tu zmieniło na gorsze – mówi. - To już nie jest taka sama dyscyplina i porządek jak kiedyś. W Holandii pracowałem z jednym Niemcem, starszym już budowlańcem, który – jak kładliśmy przewody w ścianie, to robił bruzdy od linijki. Każde narzędzie miało swoje miejsce w skrzynce. Po pracy jeszcze przez kilkanaście minut wszystkie czyściliśmy, układaliśmy, sprzątaliśmy po sobie. Tego mnie nauczył. Takiego gościa już nie spotkałem nawet jak pracowałem w Hamburgu czy Lubece. Młodsi Niemcy są już zupełnie inni. To nie jest ta legendarna już solidność, punktualność czy dokładność. Nie ma może takiej fuszerki jak na Wyspach, ale byłem na takich budowach, gdzie panował taki bałagan jak u nas w czasach PRL-u. Czystość na ulicy nie jest już też niemiecką domeną.
Maciek wrócił do Polski. Po przeszło dwudziestu latach zarabiania w funtach i euro założył rok temu swoją własną firmę budowlaną.
- To był zupełny przypadek – mówi. - Któregoś razu, jak byłem w Lublinie, spotkałem znajomego. Razem kiedyś trenowaliśmy piłkę. Nie widzieliśmy się wiele lat, umówiliśmy się na wieczór w pubie. To on mnie wtedy namówił, żebym wrócił do Polski. Że tu jest tyle roboty, bo mnóstwo się buduje. Następnego dnia już podjąłem decyzję, że wracam.
Maciek po latach pracy – zazwyczaj nieźle płatnej – nie odłożył zbyt wiele. Nie ma oszczędności, które pozwoziłyby mu – jak sam podkreśla – leżeć przez lata do góry brzuchem. Gdziekolwiek był – korzystał z życia.
- Dużo podróżowałem, zwiedzałem, jestem zapalonym fotoamatorem i setki euro wydałem chociażby na sprzęt – mówi. - Nie żałowałem sobie na rozrywki, jeździłem niezłymi samochodami. Chodziłem na koncerty, do dobrych restauracji, a przede wszystkim przez te wszystkie lata na niczym nie oszczędzałem. Nie żałuję tego. Znam perfekt angielski, niemiecki, nauczyłem się wielu fachów. Ale na Zachodzie się jednak nie odnalazłem. Od roku poznaję Polskę na nowo. I gdziekolwiek teraz nie pojadę, to wciąż się nie mogę nadziwić, jak wiele tu się zmieniło. Może to już jest jakieś zboczenie zawodowe, ale ja wszędzie widzę, jak się coś buduje. Nigdzie w Europie nie widziałem, żeby powstawało tyle nowych domów jak u nas. Już nie wspomnę o drogach, bo pamiętam jak jeszcze było u nas niecałe 200 kilometrów autostrad, a przejazd z jednego krańca na drugi to była cała wyprawa. Kiedy ja wyjeżdżałem, to zarabiałem jakieś 2 tys. zł. Dzisiaj jak słyszę ile mogą zarobić młodzi ludzie, jak ja wtedy, to dochodzę do wzniosku, że im już nie trzeba Zachodu. Mają go tutaj. Jak nie w Lublinie, to w Warszawie. Trochę im tego zazdroszczę.