To przydarzyło się prawdopodobnie każdemu dziennikarzowi. Przekręcone nazwisko, pomylona data czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który doprowadził do fatalnej pomyłki. Wpadki dziennikarskie były, są i będą.
O krok od dużej wpadki był m.in. Cezary Samczuk, były redaktor i wydawca Dziennika Wschodniego. Zdążył jednak poprawić tekst niemal w ostatniej chwili.
- Byłem tego dnia wydawcą – mówi. - Na pierwszej stronie był tekst o wyborach. W nim przewijało się nazwisko byłego posła PO – Stanisława Żmijana. Około godz. 22 oddałem już gazetę do druku i wróciłem do domu. Miałem ze sobą wydruk strony. Po północy, kiedy już leżałem w łóżku, coś mnie nagle tknęło. Zajrzałem na wydruk. I skóra mi ścierpła. Okazało się, że nazwisko posła było bez ostatniej litery. Wyszło „Żmija”. Na szczęście tego dnia była jakaś awaria w drukarni i zdążyłem jeszcze poprawić. Udało się.
O tym, że pomylenie numeru telefonu może stać się dla innych utrapieniem, przekonał się Artur Jurkowski, były dziennikarz Dziennika Wschodniego, a obecnie Kuriera Lubelskiego.
- To był tekst typowo informacyjny o odśnieżaniu – mówi Artur Jurkowski. - Podałem w nim numery telefonów do poszczególnych firm zajmujących się odśnieżaniem. Przy jednej z nich podałem błędny numer. Okazało się, że to było prywatne mieszkanie. Następnego dnia zadzwoniła przemiła na szczęście czytelniczka, która poprosiła o sprostowanie. Jej telefon dzwoni non stop, a ona już nie miała siły tłumaczyć, że nie zajmuje się odśnieżaniem i nie ma żadnego pługu.
Większość dziennikarzy woli często zapomnieć o wpadkach, które były szczególnie niefortunne. To przydarzyło się doświadczonemu dziennikarzowi lubelskiego oddziału Gazety Wyborczej na początku lat 90 ub. w. Jacek Brzuszkiewicz, bo o nim mowa podpisał w swoim tekście ówczesnego dyrektora Muzeum na Majdanku jako „dyrektora obozu na Majdanku”.
- To była nieszczęśliwa i bardzo niefortunna wpadka – mówi dziś Jacek Brzuszkiewicz. - Nie chcę się usprawiedliwiać, ale tego błędu na nieszczęście nie zauważyła ani korekta, ani dwóch redaktorów, którzy jeszcze ten tekst czytali.
Andrzej Frączkowski pracował przez wiele w Dzienniku Wschodnim w dziale sportowym. Także jemu przed laty przytrafiła się nieprzyjemna wpadka. Pewnego dnia otrzymał informację o śmierci pana X. Miał nim być znany bokser. Wiadomość wydawała się pewna – zgadzało się imię, nazwisko, wiek. Pan Andrzej zamieścił w gazecie wspomnienia o nim. Tego samego dnia, tuż po redakcyjnym zebraniu, otworzyły się drzwi w dziale sportowym redakcji. W niej stał niedoszły nieboszczyk. Okazało się, że ma się dobrze, żyje, a pan Andrzej – musiał napisać sprostowanie. Uczynił to ze skruchą, ale i dużą ulgą.
Leszek Wójtowicz, dziennikarz zamojskiej Kroniki Tygodnia wprawił z kolei przed laty w zdumienie czytających gazetę policjantów. A wszystko przez sformułowanie w tekście „policjanci prowadzili rytualne czynności”. Miało być oczywiście „rutynowe czynności”.
Przez swoją pomyłkę na antenie radia podpadł kiedyś kibicom Marek Skowronek, były dziennikarz Radia Lublin, obecnie redaktor naczelny Akademickiego Radia Centrum.
- Prowadziłem relację na Bałkanach z meczu piłkarzy ręcznych Azotów Puławy – mówi. - Nie pamiętam już dokładnie z kim wtedy graliśmy, ale po końcowej syrenie mieliśmy rzut karny. Wykonywał go Dmytro Zinczuk. Gol dawał puławian awans do kolejnej rudy. Piłka zatrzepotała w siatce. Tak to przynajmniej widziałem z wysokich trybun i przy kiepskim oświetleniu. Z radości krzyknąłem do mikrofonu „gol”. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to zatrzepotała boczna siatka. Gola nie było. Myślę, że wielu kibiców jeszcze długo pamiętało tę moją pomyłkę.
Roman Kubiak, dziennikarz, pisarz z Pabianic do dzisiaj nie może pogodzić się z faktem, że długotrwałego i mozolne prowadzonego dziennikarskiego śledztwa omal nie położył z powodu...słabej baterii. A było to tak:
- Wraz z redakcyjną koleżanką poszliśmy śladem prasowego ogłoszenia o treści: „Pomoc dla rodzin bezdzietnych, tel.…”. Udając bezdzietne małżeństwo pragnące kupić niemowlę, dotarliśmy do pośrednika w handlu żywym towarem. Po kilku spotkaniach pośrednik nabrał do nas zaufania i już finalizowaliśmy „transakcję”, gdy w naszym ukrytym dyktafonie wyczerpała się bateria. Mój błąd, bo tuż przed spotkaniem zużytą baterię wymieniłem na… mocno wyczerpaną. Straciliśmy kawałek nagrania - ważny, jeśli nie najważniejszy dowód w śledztwie. Napisałem też kiedyś reportaż o niezwyczajnych dziejach kilku samochodów i motocykli. Był wśród nich „życiorys” eleganckiego auta, czterokrotnie skradzionego i czterokrotnie wyrywanego z łap rabusiów oraz pełnego zmyślnych skrytek auta przemytników. Była też historyjka o superszybkim japońskim motocyklu, na którym w niespełna rok młodziutkie życie straciło trzech „jeźdźców”. Opowieści o tych maszynach i kolejnych ich właścicielach słuchałem na popularnych wówczas niedzielnych autogiełdach, od sprzedawców pojazdów. A reportaż „Mordercę, uciekiniera – sprzedam” złożyłem w łódzkim tygodniku. Rano w dniu publikacji poszedłem do redakcji mieszczącej się na trzecim piętrze secesyjnej kamienicy. Ledwie przecisnąłem się przez tłumek panów w czarnych skórzanych kurtkach i czarnych skórzanych spodniach, okupujących długie schody. Gdy wreszcie dotarłem do redakcji, sekretarka szepnęła mi do ucha, że wszyscy ci panowie „w skórach” przyszli do mnie, do autora tego artykułu. Chcą się dowiedzieć, od kogo mogą odkupić japoński ścigacz, na którym zabiło się trzech młodych „jeźdźców”. Okazyjnie oczywiście.
Okazuje się, że gapiostwo może też doprowadzić do kuriozalnej sytuacji, kiedy gazeta ukazuje się bez zdjęć. Tak było kiedyś w Sztandarze Ludu.
- Zdjęcia do drukarni woził zazwyczaj redakcyjny kierowca – wspomina Tomasz Wilczkiewicz, ówczesny redaktor techniczny w gazecie. - Wtedy akurat jeden z sekretarzy podjął się tego zadania. I okazało się, że zagubił gdzieś teczkę, w której były wszystkie zdjęcia do aktualnego wydania. Nie było czasu i wyjścia – gazeta ukazała się bez ani jednej foty, jedynie z pustymi ramkami.
W tej samej gazecie ukazała się kiedyś relacja z giełdy samochodowej, która się nie odbyła. Zdumieni czytelnicy dowiedzieli się, że „wczorajsza giełda przyciągnęła tłumy oglądających i potencjalnych kupców”. Dziennikarz, który to pisał zaspał tego dnia. Nie pojechał na giełdę. I wpadł na „genialny” pomysł: napisał kilka wymyślonych zdań o przebiegu giełdy, dużej frekwencji i zamieścił ceny samochodów sprzed tygodnia. Zapomniał jednak, że giełda tego dnia była odwołana.
I na koniec wpadka Wiesława Pawłata z lubelskiej Gazety Wyborczej, który wiele lat temu chciał wysłać kibiców żużla na wyjazdowe spotkanie Motoru tydzień wcześniej niż planowany mecz.