Marek Jarosz z Hrubieszowa był nastolatkiem, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczył malucha.
- Wychodziliśmy akurat z kościoła po mszy, kiedy zobaczyłem to auto – mówi 66-latek. - Stał pod blokiem, a wokół pełno gapiów. To był chyba pierwszy maluch w mieście. W porównaniu z syreną czy warszawą, wyglądał bardzo nowocześnie. Każdy chciał go dotknąć, zobaczyć jak jest w środku.
Po wielu latach pan Marek mógł do woli już dotykać, a nawet wsiąść i pojechać fiacikiem. Miał swojego.
- Szwagier dostał talon na niego, a nie miał prawa jazdy, zresztą nigdy nie ciągnęło go do samochodów – przyznaje nasz bohater. - Kupiłem od niego i jeździłem tym samochodem przez kilka lat. Jak był nowy, to rzadko się psuł, ale potem to ciągle coś było przy nim do roboty. Pamiętam, że co jakiś czas musiałem wymieniać linkę od rozrusznika, bo się urywała. W bagażniku woziłem na wszelki wypadek rakietkę od badmintona, którą w razie awarii używałem zamiast linki, żeby go odpalić. Wiele osób tak robiło. Te linki to była zmora chyba wszystkich właścicieli malucha. Nie dosyć, że jest w nim ciasno i człowiek czuje się w środku jak w puszce, jest niewygodny, to czuć w nim każdą nierówność podczas jazdy. Jestem dość wysoki i wiele razy zdarzyło mi się uderzyć głową w dach. Nigdy nie byłem fanem malucha. Dzisiaj to raczej bałbym się ruszyć nim w trasę.
Takich obaw nie miał Andrzej Danilczuk z Lublina, który pod koniec lat 80. ub. w. pojechał tym samochodem w austriackie Alpy.
- Mąż sąsiadki tam pracował, starał się o wizę do Kanady – mówi pan Andrzej. - Dzieci chciały go koniecznie odwiedzić. Sąsiadka bała się sama udać w taką podróż, od niedawna miała prawo jazdy. Namówiła mnie.
Maluch miał niewielki przebieg. Jeszcze pachniał nowością. Mikroskopijny bagażnik nie pomieściłby nawet jednej walizki. Cały bagaż wylądował na dachu – w specjalnym pokrowcu. Na tylnym siedzeniu dwójka małych dzieci ściśnięte jak sardynki w puszce.
- Już pierwszą awarię miałem na wylotówce z Lublina w kierunku Kraśnika – mówi pan Andrzej. - Złapałem gumę. Wymiana koła przy ruchliwej szosie nie należała do najłatwiejszych czynności, ale jakoś dałem radę.
Potem było coraz gorzej. Mało wydajna prądnica w maluchu nie dawała sobie rady przy włączonym radiu, wycieraczkach i światłach. Jazda w nocy była o tyle niebezpieczna, że te światła były z każdym kilometrem coraz słabsze.
- Z tego wyjazdu najbardziej zapamiętałem stromy podjazd w Alpach – dodaje nasz rozmówca. - Z każdym kilometrem wspinania się pod górę, czułem, że maluch słabnie. Kiedy w pewnym momencie musiałem już zredukować bieg do „dwójki”, to pojawiła się myśl, że dalej już ten samochód nie da rady jechać. Zjechałem na pobliski parking. Moja pasażerka się obudziła. Spytała co się stało. Powiedziałem, że samochód musi odpocząć, bo jest zmęczony. Uznała to za żart, a ja byłem wtedy naprawdę przestraszony, że to koniec podróży. Maluch nie miał kontrolki temperatury silnika, ale jak stanąłem z tyłu, to aż bił żar od niego.
Po pół godzinie postoju odpalił auto. O dziwo, maluch po „odpoczynku” stał się żwawszy. Bez większego problemu wspięli się na sam szczyt i dojechali do celu.
- Na miejscu okazało się jedynie, że klocki na zjazdach tak się starły, że już metal tarł o metal – kończy pan Andrzej. - Trzeba je było wymienić. W powrotnej drodze też mieliśmy przygody, bo w tłumiku zrobiła się dziura, hałas był taki, że powyżej 60 km/h nic nie było słychać, potem przepaliła się żarówka, a już przed samym Lublinem zaczęło się tłuc zawieszenie. Ale jakoś dojechaliśmy. Dzisiaj za żadne skarby nie podjąłbym się takiej podróży maluchem. Wyprzedzanie tym samochodem to była istna loteria. Musiała być naprawdę długa, pusta prosta, żeby bezpiecznie wykonać taki manewr. Miał beznadziejne przyspieszenie, a do tego jeszcze jak trzeba było wyprzedzać w nocy, to był koszmar. Miał tak słabe oświetlenie.
Swojego malucha niezbyt miło wspomina też Adam Falczyński z Chełma.
- Mam do tego auta sentyment, bo to był mój pierwszy samochód, ale on ciągle się psuł – mówi. - Nie wiem, czy ja miałem takiego pecha, ale mój maluch więcej stał niż nim jeździłem.
Pan Adam pamięta, że przed każdym wyjazdem nie miał żadnej pewności, czy samochód odpali.
- Ten jazgot rozrusznika słyszę do dzisiaj w uszach – śmieje się. - Chyba nigdy nie odpalił za pierwszym razem. Albo bendiks się ślizgał, albo świecę zalało i trzeba było je wykręcać, czyścić. Zwrotnice to kilka razy musiałem w nim robić. Jakościowo było to beznadziejne auto. Podsufitka po kilku latach chyba w każdym maluchu odpadała. W jednym miejscu nawet podpierałem ją drewnianym kołkiem. Tak samo jak zamki w drzwiach. Do dzisiaj się z tego śmieję, bo jedyne drzwi, które się otwierały od wewnątrz, to były z mojej strony i jak podjeżdżałem pod blok, to robiłem rundkę wokół samochodu i otwierałem drzwi żonie. Sąsiedzi kilka razy podkreślali, że Falczyński to taki dżentelmen, a ja ich nie wyprowadzałem z błędu.
Pan Adam nie musiał otwierać drzwi kluczykiem. Wystarczyło cokolwiek, co można było włożyć w otwór zamka. Ale żeby nie kusić losu, nasz bohater zawsze udawał, że otwiera i zamyka drzwi tak jak było w instrukcji.
- Te zamki tak się wyrabiały, że po latach wiele maluchów można było otworzyć każdym kluczykiem – przyznaje były właściciel malucha. - Sam kiedyś się pomyliłem i wieczorem, jak było ciemno, omyłkowo otworzyłem nie swojego malucha. Ale poznałem to dopiero po futrzanych pokrowcach na siedzeniu.
Byli właściciele maluchów podkreślają także, że te samochody nie były też aż tak super oszczędne.
- Przy tak małym silniku, to spalanie w mieście 6 czy nawet 7 litrów nie było jakimś wyjątkowym osiągnięciem – podkreśla Andrzej Danilczuk. - Na trasie można było zejść do pięciu litrów. Nie były to też auta, którymi można było się szybko przemieszczać. Powyżej 80 km/h jazda nie była przyjemnością przy tak małych gabarytach. Te samochody miały katalogową prędkość maksymalną ok. 115 km/h, ale to już było karkołomne i niebezpieczne. W razie wypadku szanse, że się wyjdzie z tego bez szwanku były niewielkie.
Były też zalety w codziennej eksploatacji. Lekki, bo ważący nieco ponad 600 kg samochód łatwo można było w razie awarii zepchnąć na pobocze czy też samemu odpalić na „pych”. Był też prosty w naprawie. Do wyjęcia np. rozrusznika nie trzeba było korzystać z kanału. Części, o ile były dostępne, nie kosztowały też krocie. Dało się nim też łatwo manewrować przy parkowaniu.
Nie był jednak tani w zakupie. Pół wieku temu za nowego malucha z fabryki trzeba było zapłacić przeszło dwadzieścia średnich pensji. Na giełdzie – około trzydziestu. Ale sentyment pozostał. Dzisiaj za zadbanego, w idealnym stanie malucha trzeba zapłacić nawet 20-30 tys. zł.