Partner: Logo FacetXL.pl

Pan Jan nie chciał tak jak jego bracia do końca życia siedzieć na wsi. Chciał się stąd wyrwać. Ciągnęło go do miasta, ludzi.

- Co tu na wsi było za życie, robota od świtu do nocy – mówi 91-latek z Hrubieszowa. - Ojciec miał ciężką rękę, był surowy, ale sprawiedliwy. Nie znosił, jak mu się ktoś sprzeciwiał. Jak trzeba było, to i rękę miał ciężką.

A on się postawił. W tajemnicy przed ojcem sam zgłosił się do wojska. Nie musiał, bo był jednym z żywicieli rodziny. Do tego pomagał na gospodarstwie, a państwo potrzebowało jedzenia. To było ważniejsze od pójścia w kamasze.

- Zostałem w tym wojsku na zawodowego – mówi pan Jan. - Ojciec przez długi czas nie odzywał się do mnie. Musiał sobie wszystko dokładnie przemyśleć. Taki miał charakter. Nie sądził, że zrobię mu taki „numer” i ucieknę z gospodarki.

Oficerem pan Jan nie został. Nie miał wykształcenia, a do nauki – jak sam przyznaje – nie miał głowy.

- W wojsku dokończyłem zaocznie zawodówkę - mówi. - Mało kto miał wtedy maturę, nie mówiąc o studiach. Co tu dużo mówić, nie ciągnęło mnie do szkoły. To, co miałem, w zupełności wystarczało.

Pierwsze lata w wojsku dały mu popalić. I fizycznie i psychicznie. Podpadł pewnemu kapralowi. A zaczęło się od łańcuszka z krzyżykiem. Pamiątka od chrzestnej.

- Ten kapral był zaciekłym ateistą – mówi. - Kilku z nas w kompanii miało krzyżyki na szyi, ale jemu najbardziej przeszkadzał mój. I ciągle mnie gnębił przez to. Kiedyś wszedł do sali, kiedy akurat odmawiałem pacierz. Najpierw kpił ze mnie, szydził, potem musiałem robić karne przebieżki na placu. Karał za byle co – niezbyt starannie według niego pościelone łóżko albo nieregulaminowo zapięty mundur. Wyjątkowo wredny typ. On nie potrafił nawet normalnie się odezwać, tylko krzyczał, a właściwie to darł się. Słuchać go było już z daleka. Zacisnąłem zęby i jakoś dałem radę. Ale nie ukrywam, że były momenty, kiedy miałem już po dziurki w nosie i tego wojska i tego kaprala. Nie wiem, czy dałbym długo radę na tej kompanii. Byli tacy, którzy płakali przez niego po kątach jak dzieci. A komu się poskarżysz? To jest wojsko. Na szczęście z czasem odpuścił. Takich gnębicieli w wojsku było wielu. Wyżywali się na innych, bo w ten sposób leczyli swoje kompleksy.

Pan Jan – mimo początkowych szykan - miał w wojsku jak u pana Boga za piecem. Dostał służbowe mieszkanie z balkonem, piwnicą, do tego dwie komórki, całkiem nieźle zarabiał, awansował co jakiś czas. Kilka razy w roku miał też darmowe bilety na pociąg czy autobus. Ojciec też pogodził się z tym, że wybrał miasto.

- Mnie nigdy tego nie powiedział, ale wobec znajomych nie ukrywał, że jest ze mnie dumny – mówi. - Jak tylko miałem jakieś wolne, to przyjeżdżałem do domu w odwiedziny i zawsze przywoziłem coś z miasta dla niego czy braci.

Rodzeństwo mu zazdrościło. Widać to było gołym okiem. W wojsku pan Jan zrobił szybko prawo jazdy. Odłożył na motocykl – porządnego iża. Kiedy nim przyjechał, żeby się pochwalić, to na wsi wszyscy wyglądali przez okno.

- W domu nawet roweru nie było – wspomina pan Jan. - A na wsi to mało kto miał wtedy motor. Każdy jeździł furmanką, nawet do miasta; albo pekaesem. Ale to do przystanku było też kawałek.

- Nie narzekałem – dodaje. - Na osiedlu wojskowym wszyscy się znaliśmy, razem się spotykaliśmy w kasynie, gdzie były dancingi, zabawy. Wojsko organizowało dzieciom ferie, zajęcia w klubie, była biblioteka, sklep, poczta. Było wesoło i co najważniejsze bezpiecznie. Mieliśmy swoje ogródki działkowe, każdy miał swoje świeże warzywa. Raj miały też dzieciaki. Nie nudziły się.

Pan Jan był w wojsku, ale pracę miał jak w cywilu.

- Zajmowałem się zaopatrzeniem – wyjaśnia. - Praca w zasadzie biurowa. Dużo też jeździłem w delegacje – do Zamościa, Lublina, czasami do Warszawy.

Raz, dwa razy do roku jeździł na poligon. Najgorzej było w zimie, zwłaszcza przy siarczystych mrozach.

- Spało się w namiotach – mówi. - Lekko nie było, ale nikt się nie żalił. Nosiliśmy tzw. bechatki – watowane kurtki, które całkiem nieźle grzały. Tak jak uszatki – czapki z nausznikami. Najgorsze w wojsku to były jednak zimowe płaszcze. Ciężkie, niewygodne, jak padał deszcz, to namakały. Buty też nie były wygodne. Większość z nas miała odciski. Zwłaszcza ci, którzy nie umieli prawidłowo nosić onucy. Tak, jak ja poszedłem do wojska, to nosiło się właśnie onuce, a nie skarpety. Nawet mile je wspominam. Mój ojciec do końca życia je nosił. Nie uznawał skarpetek.

Żołnierze z Hrubieszowa - lata 70. ub. w.

Do kościoła kadra wojskowa raczej nie chodziła. Jeśli już – to po kryjomu. Tak jak chrzciny czy komunia. Nikt się z tym nie afiszował.

- W mojej jednostce dowództwo przymykało czasem na to oko – mówi pan Jan. - Ale moi synowie przyjęli sakrament w innym mieście. Zdarzało się, że jak ktoś poszedł na mszę z rodziną – po cywilnemu oczywiście, to następnego dnia był wzywany do dowódcy czy szefa i musiał się z tego tłumaczyć. Mnie też to spotkało. Z czasem jednak nikt już na to nie zwracał uwagi. Każdy i tak wiedział, że dowódca jednostki też urządził ślub kościelny swojej córki, tyle że daleko od macierzystej jednostki. To była taka trochę hipokryzja. Polityka w wojsku zawsze była. Mniej albo bardziej nachalna. W czasach PRL-u raz do roku, z okazji rocznicy rewolucji październikowej, gościliśmy radziecką delegację w jednostce. W klubie albo w kinie letnim odbywała się uroczysta akademia, jakiś koncert, a potem - już w kasynie – popijawa. Sam brałem kilka razy w niej udział. Pamiętam, że zawsze w gronie tych, którzy do nas przyjeżdżali, był jeden, który nie pił, albo pił symbolicznie. Słuchał za to uważnie, czy ktoś czegoś nie chlapnie, co mogłoby zaszkodzić ZSRR. Był czujny. Zapamiętałem też, że ci Ruscy traktowali nas wyniośle, z góry. Cały czas pouczali. Jak dla mnie, nie były to szczególnie miłe spotkania. Niby się obściskiwali, wznosili toasty, ale czuć było jednak nieufność. Tak to odczuwałem. Nie było w tym szczerości.

W wieku 60 lat, pan Jan odszedł na emeryturę w stopniu młodszego chorążego. Przez te przeszło czterdzieści lat służby kokosów się w wojsku nie dorobił. Wykupił służbowe mieszkanie, ma niecałe 4300 zł emerytury. Samochodu już nie ma. Sprzedał kilka lat temu, bo nie czuł się już pewnie za kierownicą.

- Cieszę się, że wciąż jeszcze mam na tyle sił, żeby prawie codziennie wyjść z psem na spacer – mówi. - Żona niestety zmarła mi sześć lat temu. Na szczęście dzieci mieszkają blisko i jak coś trzeba, to zawsze pomogą. Znajomych z wojska już praktycznie nie mam. Większość już umarła, sporo wyjechało. Jestem chyba jednym z ostatnich na osiedlu z tamtych lat.

Dzisiaj nawet nie próbuje porównywać wojska jego młodości z obecnym.

- To jest przepaść – mówi. - Dzisiaj to są zawodowcy, inne wyszkolenie, uzbrojenie, w ogóle warunki służby. Ale też im nie zazdroszczę, bo czasy są tak niespokojne, że trudno przewidzieć w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Za moich czasów też nas straszyli wojną, Ameryką, ale to było jedynie gadanie. I cały czas zapewniali nas, że tylko ZSRR jest naszym prawdziwym przyjacielem. Pamiętam, że kiedyś na takiej pogadance, mój kolega wstał i spytał wtedy, że skoro jest taka przyjaźń, to dlaczego nie możemy pojechać za Bug, żeby zobaczyć, jak tam się mieszka, tylko trzeba jakieś specjalne zaproszenia, mnóstwo formalności, a granica jest tak pilnie strzeżona, że nawet spacer w jej pobliżu jest zabroniony. Ale wtedy oficer od propagandy przekonywał, że to ze względu na szpiegów i inne tam bajdurzenie.

Po transformacji ustrojowej pan Jan bał się przez jakiś czas, że mu zmniejszą emeryturę, bo służył w Ludowym Wojsku Polskim – formacji, którą niektórzy uważali i uważają wciąż za wrogą wobec wolnej Polski.

- Na początku rzeczywiście miałem obawy – kończy nasz rozmówca. - Potem przestałem się tym przejmować. Dziwiłem się tylko, że ktoś może stawiać tak absurdalne zarzuty. Przecież innego wojska wtedy nie było.

 

 

 

 

 

 

 

Tagi:

wojsko,  lwp,  hrubieszów, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz