Leszek Zaborski z Lublina nie musi sięgać daleko pamięcią. Wspomnienie, jak dostał się na studia wciąż budzi w nim emocje. I wciąż pamięta wzruszenie nieżyjących już rodziców.
- To było pod koniec lat 70. - mówi. - Zdawałem na prawo. W mojej najbliższej rodzinie tylko siostra mamy miała wyższe wykształcenie. W liceum nieźle się uczyłem, prawie wszyscy z klasy wybierali się na studia, nie chciałem być gorszy. Prawo mi się podobało. Marzyła mi się kariera sędziego lub prokuratora.
Pierwsze podejście po indeks okazało się klapą. Pan Leszek „poległ” na historii. Do dzisiaj pamięta, że nie poradził sobie z Wiosną Ludów. Nie poddał się jednak. Postanowił zdawać za rok.
- Musiałem jedynie załatwić odroczenie od wojska – mówi. - Dużo mnie to kosztowało zachodu, ale się udało.
Drugie podejście do studiów tym razem zakończyło się powodzeniem. I to był dzień, który wiele zmienił w życiu pana Leszka.
- Wyniki egzaminów z listą przyjętych wywieszano na drzwiach wydziału – mówi. - Od rana koczowały tam tłumy. Miałem obawy, czy się dostanę. Wtedy na jedno miejsce było chyba sześciu czy siedmiu chętnych. To była loteria. Wydawało mi się, że tym razem poszło mi nieźle, ale obawy jednak były.
Na uczelnię pojechał ze moją dziewczyną. Ona swoje wyniki poznała kilka dni wcześniej – dostała się na historię. Była już wyluzowana.
- Nie miałem odwagi przepychać się wśród tłumu, żeby zobaczyć listę – przyznaje pan Leszek. - Siadłem na schodach i czekałem na nią. Nawet nie patrzyłem w jej stronę. Nie musiałem, żeby się dowiedzieć że jestem na liście, bo zaraz usłyszałem jej krzyk radości. To był najpiękniejszy wrzask, jaki w życiu dotarł do moich uszu. Sam zacząłem drzeć się jak szalony i zaraz odtańczyliśmy taniec radości. Zresztą takich osób było więcej. Zaraz pojechaliśmy do moich rodziców. Byli na działce. Po raz pierwszy w życiu widziałem płaczącego ojca. Łzy mu ciekły z radości, a zawsze był takim twardzielem. Mama z kolei nie mogła ze szczęścia wydusić słowa. Nigdy nie sądziłem, że sprawię im tyle radości.
W czasach PRL-u zdobycie własnego mieszkania było jednym z najważniejszych wydarzeń każdego Polaka. Dla wielu osób było to ogromne przeżycie. Tak jak dla Marii Kozłowskiej z lubelskiej dzielnicy LSM.
- Byliśmy z mężem zapisani do spółdzielni mieszkaniowej, ale co roku przesuwali nam termin oddania mieszkania – mówi 82-letnia dziś emerytowana nauczycielka. - Mieszkaliśmy kątem u rodziców. Ciasno było. Zwłaszcza jak urodziły nam się dzieci. I któregoś dnia zadzwonił do mnie do szkoły mąż. Kiedy sekretarka wywołała mnie z klasy, to nogi się pode mną ugięły, bo myślałam, że stało się coś złego. Mąż krzyczał na początku do słuchawki, że nie mogłam go zrozumieć; dopiero po chwili dotarło do mnie, że mamy przydział swojego wymarzonego mieszkania.
Na te wspomnienia sprzed ponad pół wieku, pani Maria wciąż się uśmiecha od ucha do ucha. Uśmiechałby się pewnie także jej mąż, ale zmarł dziesięć lat temu. Zawał.
- Nie było jak na filmach, że do nowego mieszkania wniósł mnie na rękach – mówi pani Maria. - Najpierw długo się męczył, żeby otworzyć zamek. Nie, ręce mu nie drżały. Taki zamek felerny, zresztą zaraz go wymieniliśmy na inny. Okazało się, że te „przydziałowe” klucze, nie dosyć że się zacinały, to pasowały do innych drzwi na klatce.
Mieszkanie miało niecałe czterdzieści metrów. I mały balkonik. Najpiękniejsze czterdzieści metrów kwadratowych pod słońcem.
- Tak było – śmieje się pani Maria. - Usiedliśmy z mężem na podłodze, oparliśmy się plecami o ścianę i przez wiele minut milczeliśmy trzymając się za ręce. I to były najszczęśliwsze minuty w moim życiu. To było takie szczęście, jak i po narodzinach naszych dzieci. W tym mieszkaniu przeżyłam najpiękniejszy czas, jaki można sobie wymarzyć. Jak my się cieszyliśmy z każdego nowego mebla, kwiatka czy szklanki! Jak dzieci. Bo to wszystko trzeba było wystać, zdobyć. Pamiętam też, że po latach, jak już pod blokiem urosły drzewa, zakwitły klomby z kwiatami, to siadaliśmy z mężem na balkonie z kawą i rozkoszowaliśmy się śpiewem ptaków. To były czasy!
Łzy szczęścia pamięta też 48-letni pan Andrzej z Bełżyc na Lubelszczyźnie, który – jak sam opowiada – dostał drugie życie od losu.
- To były okresowe badania profilaktyczne w pracy – zaczyna swoją historię. - Nigdy na nic nie chorowałem, zawsze miałem dobre wyniki badań. Tak miało być i teraz.
Osiem lat temu lekarz stwierdził, że nie podoba mu się zdjęcie rentgenowskie jego płuc. Zauważył na nim jakąś plamę i to całkiem sporą.
- Jak mi to powiedział, to momentalnie zrobiło mi się gorąco – przyznaje pan Andrzej. - Ojciec zmarł na raka płuc. Dziadek prawdopodobnie tak samo. Wtedy jednak nie mówiło się, że to rak tylko „paskudztwo”. I z tego, co pamiętam, to o chorobie dziadka tak się mówiło. Byłem dopiero co po czterdziestce, tyle planów, marzeń i co tu dużo gadać – telepnęło mną na dobre. Najgorsze jest to, że lekarz kazał mi powtórzyć zdjęcie RTG, a powiedział mi to w piątek wieczorem. Musiałem czekać do poniedziałku. Ja wtedy byłem najpierw przerażony, a potem wściekły na tego lekarza, bo zafundował mi najgorsze dwa dni w życiu. O niczym innym nie byłem w stanie myśleć. Dobrze, że żona wyjechała wtedy na weekend do swoich rodziców, którymi się opiekowała, bo na pewno bym się wygadał przed nią. I ona też by to przeżywała.
W poniedziałek z samego rana pan Andrzej był już w przychodni. Oczekiwanie na opis zdjęcia dłużyło się niemiłosiernie.
- Kiedy wszedłem do gabinetu, to nogi miałem jak z waty – mówi. - Lekarz siedział za biurkiem i przyglądał się zdjęciom – tym sprzed kilku dni z niepokojącą plamą i nowym. Na szczęście nie trzymał mnie długo w niepewności, „To jakaś skaza na kliszy” – powiedział. I uśmiechnął się. Widział chyba, jak bardzo przeżywam tę sytuację. A ja miałem tak sucho w gardle, że ledwo wyszeptałem jakieś słowa podziękowania. Nie pamiętam dokładnie, jak doszedłem do samochodu, ale jak już usiadłem za kierownicą, to po prostu się poryczałem. Okazuje się, że można też pokochać skazę na kliszy.
O wiele mniej dramatyczne, ale ze szczęśliwym finałem doświadczenia ma Jacek Baranowski z Zamościa. Dla 32-latka najszczęśliwszym dniem w życiu był zdany egzamin – nie na studiach, ale na ulicy, kiedy zdawał kolejny egzamin na prawo jady.
- Siedem razy podchodziłem do niego – mówi. - Dzisiaj to się z tego już śmieję, ale wtedy to był powód do rozpaczy. Młodszy brat zdał za pierwszym razem, siostra podobnie, a ze mną to cała historia.
Egzamin teoretyczny zdał bez problemu. Schody zaczęły się na praktycznym.
- Nie chcę zrzucać winy na egzaminatorów – mówi. - Za każdym razem popełniałem jakiś głupi błąd.
Pierwszy raz zgubiła go pewność siebie. Wydawało mu się, że że jest już mistrzem kierownicy, skoro na placu manewrowym poradził sobie bez najmniejszego problemu.
- Jak już wyjechałem na ulicę, to nie zatrzymałem się przed znakiem stopu – przyznaje. - Zwolniłem praktycznie do zera, jak zobaczyłem, że nic nie jedzie, to ruszyłem. I oczywiście oblałem.
Później zaliczał kolejne wpadki – przejechał linię ciągłą, bo nie chciał się wlec za traktorem. Nie przekonał egzaminatora, że zrobił to w dobrej wierze. Zdarzyło się też, że zajechał innemu kierowcy drogę na rondzie, nie włączył kierunkowskazu, bo uznał że nie ma takiej potrzeby – nikt za nim nie jechał.
- W końcu się udało - mówi. - Za każdym razem, kiedy zbyt się skupiałem na jeździe, byłem spięty, to szło mi coraz gorzej. W końcu usiałem całkiem wyluzowany. Co będzie to będzie, będę zdawał do skutku – tak pomyślałem. I zdałem. Miałem ochotę wyściskać egzaminatora, bo już w domu żyć nie dawali. Nawet koledzy mi dokuczali. Byłem wtedy przeszczęśliwy. To nic, że tydzień po odebraniu prawa jazdy zahaczyłem na parkingu o metalowy słupek. Gdyby to było na egzaminie, to pewnie musiałbym zdawać po raz ósmy.